– Nie wiem.
Minęło kilka sekund.
– Ale i tak go nienawidzę! – krzyknął po chwili Edmund, a w jego głosie słuchać było wściekłość. – To cholerne tchórzostwo rzucać się na tych, którzy nie mogą się bronić. I pas… dlaczego musiał mnie bić właśnie pasem, możesz mi to wyjaśnić?
Nie potrafiłem.
– Bić leżącego…
Przerwał. Przed oczami miałem znowu purpurową, nieprzytomną twarz Mullego i to, jak Armata Berra podnosił jego głowę i walił nią o ziemię.
– Mmm – powiedziałem. – To jest dno. Masz zamiar go odszukać, gdy będziesz starszy? Twojego prawdziwego ojca. Wyśledzić go i postawić pod ścianą czy coś takiego?
– Yes sir – zgodził się Edmund. – Możesz być pewien, że tak. Mam tylko nadzieję, że będzie jeszcze wtedy żył. Zaplanowałem to w szczegółach. Najpierw go odnajdę, nie powiem mu, kim jestem, będę dla niego miły, cholernie miły, zaproszę go na kawę i ciasto… i alkohol… a potem, gdy będzie się tego najmniej spodziewał, powiem mu, kim jestem i przywalę mu tak, że poleci na podłogę. A potem…
W tym momencie Edmund uderzył się w palec i zaczął kląć i wrzeszczeć coś bardzo niestosownego. Nie dowiedziałem się, w jaki sposób chce się zemścić się na swoim ojcu. Zastanawiałem się, czy ja zrobiłbym to samo, gdybym był na jego miejscu… czybym myślał i czuł w taki sam sposób, ale nie doszedłem do żadnych konkretnych wniosków.
Stwierdziłem tylko, że jest to rzecz, o której w ogóle nie mam ochoty myśleć. Jeszcze jedna. RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ.
I ojciec Edmunda.
Wsadziłem go między „pieprzenie się” a „śmierć”.
Tymczasowo.
***
Chociaż było gorąco, całkiem przyjemnie się piłowało, wbijało gwoździe i budowało. Zwłaszcza wbijało gwoździe. Gdy waliło się w gwóźdź, nie musiało się myśleć o tym, o czym nie chciało się myśleć. Wystarczyło się skoncentrować na tym, co się robiło. Buch! Wystarczyło tylko walić. Wprowadzać gwóźdź w drewno. Buch! Prosto w tego czorta. Buch! Buch! Buch! I jeszcze to dodatkowe buchnięcie, gdy był już w środku. Gdy już nie mógł wejść głębiej.
Buch! Aby pokazać, że teraz tam tkwisz, pieprzony gwoździu i o to przez cały czas chodziło. Nawet jeśli przez cały czas próbowałeś być twardy i przekręcałeś się to na prawo, to na lewo. Ty nadęty gwoździu! Buch! Teraz to ja decyduję. Cholera jasna! Pomyślałem o Drewnianym Gustavie ze szkoły i że jest pieprzona różnica między pracami ręcznymi a pracami ręcznymi.
Słońce wciąż było wysoko, gdy skończyliśmy. Henry przyszedł i przeprowadził inspekcję ośmiometrowej konstrukcji, sprawdził, czy beczki były dostatecznie mocno przymocowane, i oświadczył, że pójdzie usmażyć naleśniki, a nam polecił ustawić pomost.
– Okej?
– Sure – powiedział Edmund i zaczęliśmy taszczyć nasze dzieło w stronę jeziora. Zgodnie z rysunkiem Henry’ego za pomocą czterech lin zacumowaliśmy pomost o dwie mocne brzozy i zakotwiczyliśmy poluzowanymi cumami w głębi lądu i przy brzegu. Nie zaszkodzi trochę przestrzeni, wyjaśnił Henry, ale nie za dużo. Potem staliśmy i gapiliśmy się przez chwilę na to cudo, a następnie powoli i dostojnie przespacerowaliśmy się po deskach. Było nieco chybotliwie, a tu i ówdzie wchodziło się do wody, przynajmniej jeśli szło się we dwójkę, ale najwyraźniej się udało. Niech to diabli, zbudowaliśmy pomost.
Pomost pontonowy i dwie dychy. Spojrzeliśmy po sobie.
– Bombowe lato – powiedział Edmund drżącym głosem. – Hej ho, jak mawiają w Angermanlandzie.
Przy końcu pomostu woda miała prawie dwa metry głębokości i zanim Henry zawołał nas na naleśniki, zdążyliśmy zanurkować trzydzieści osiem razy. Jedliśmy, jakbyśmy nigdy wcześniej nie widzieli jedzenia, a potem zanurkowaliśmy jeszcze trzydzieści osiem razy. Wyglądało na to, że tego dnia słońce nigdy nie zajdzie, więc gdy Henry wykonał swoje pierwsze nurkowanie i wypłacił obiecane dwie dychy, położyliśmy się na pomoście, czytaliśmy i graliśmy w karty. To ostatnie było trochę ryzykowne, trzeba było trzymać tyłek we właściwym wózku – jak określił to w norlandzki sposób Edmund – inaczej można było pomoczyć karty.
Ale co tam. Najważniejsze, że mogliśmy leżeć na deskach, które sami zwędziliśmy Lundinom i sami pozbijaliśmy do kupy. I że mogliśmy przemieszczać się po beczkach, które sami przetransportowaliśmy aż od Laxmanow i przymocowaliśmy według wszystkich reguł sztuki. Właśnie to się liczyło w ten upalny dzień, który nie chciał się skończyć. Że mogliśmy leżeć na swoim własnym pomoście.
– Król pik – powiedział Edmund. – Jedzie skuter.
Nasłuchiwałem. Tak, charakterystyczny ostry dźwięk skutera było słychać od strony lasu. O ile się nie myliłem, mniej więcej na wysokości posesji Levisów.
– Tak – odrzekłem. – Pas. Chyba puch.
Podczas gdy rozgrywaliśmy kolejne partyjki, skuter był coraz bliżej. Gdy usłyszeliśmy, jak zatrzymał się na parkingu, straciliśmy resztki koncentracji. Jeżeli cokolwiek było do stracenia.
– Eee – mruknął Edmund. – Męczy mnie ta gra. Olejmy to.
– Jestem za – powiedziałem i pozbierałem karty. Usiadłem na pomoście z nogami w wodzie i spojrzałem na skraj lasu. Henry wyszedł przed dom, zauważyłem, że miał na sobie dżinsy i białą nylonową koszulę.
– Nie wiem, czy miałem jakieś przeczucie – Edmund oświadczył potem, że on w każdym razie miał – ale ponad minutę po tym, jak skuter zatrzymał się przy drodze, przed Genezaret pojawiła się Ewa Kaludis. Miała na sobie białą spódnicę i czerwoną koszulę; gdy zobaczyła Henry’ego, zaśmiała się, a ze swojej zawieszonej na ramieniu torebki wyjęła butelkę wina – następnie wtuliła się w jego białą koszulę.
W tej samej chwili Edmund zaczął mieć czkawkę, która utrzymywała się potem przez kilka godzin.
– Niech to diabli, hiik – powiedział, czkając. – Twój brat i Ewa Kaludis. To ich wtedy, hiik, słyszałem… niech to diabli.
Wstałem. Zachwiałem się i omal nie wpadłem do wody, ale udało mi się utrzymać równowagę. Zszedłem na ląd. Henry i Ewa Kaludis powoli odwrócili się w moją stronę. Edmund znowu czknął. Nagle poczułem, że nie jestem w stanie się poruszyć. Że nagle straciłem czucie w nogach i że będę stał na tym skrawku trawy przez resztę mojego życia. W ociekających, wyblakłych kąpielówkach, no, pewnie powoli by wyschły… przełknąłem ślinę, zamknąłem oczy i policzyłem do dziesięciu, a wtedy Henry powiedział:
– No i co, Erik, bracie. Będzie się działo, jak mówiłem. Trochę się dzieje.
– Dzień dobry, Erik – odezwała się Ewa Kaludis. – Witaj, Edmund.
– Dzień dobry, hiik – odpowiedział zza moich pleców Edmund. Brzmiał jak żaba z brzegu jeziora. Otworzyłem oczy i odzyskałem władzę w nogach i języku.
– Witam, panienko Kaludis – powiedziałem. – Właśnie szedłem do kibelka. Do zobaczenia.
***
Siedziałem tam przez chwilę. Pięćdziesiąt razy przeczytałem tę samą stronę. „Z pastwiska naszego pana” w starym numerze pisma „Bästa”. Nie wiem, gdzie się więcej działo – w pełnej do trzech czwartych beczce wychodka pode mną czy między przepalonymi zwojami w moim łbie – ale siedziałem tam i siedziałem, aż minęło sporo czasu. W końcu gdy Edmund zapukał do drzwi, pytając, czy przypadkiem nie zapadłem na trombozę – rzadką chorobę ze środkowego Medelpadu [5]– podciągnąłem kąpielówki i poddałem się. Otworzyłem drzwi i wróciłem do świata.
Читать дальше