W pokoju nadal unosiła się smuga dymu. Leżeliśmy przez chwilę, czekając, aż się rozrzedzi. Słyszeliśmy, jak Henry zatrzaskuje drzwi na dole i jak oddala się ścieżką.
– Twój brat mnie nie lubi – odezwał się po kilku minutach Edmund.
Zastanawiałem się, co odpowiedzieć.
– Oczywiście, że lubi – odparłem w końcu. – Dlaczego miałby cię nie lubić?
– Nic nie szkodzi – stwierdził Edmund. – Nie musisz udawać.
RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ – pomyślałem. Dlaczego miałbym udawać?
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – powiedziałem i poszedłem do kibelka.
W tę pierwszą sobotę spędziliśmy przed południem godzinę na pomostach w Sjölycke, ale byli tam głównie dorośli i małe dzieci, które hałasowały i sikały do wody, więc około dwunastej powiosłowaliśmy do Wyspy Gówien.
Zwędziłem sześć lucky strike’ów z jednej z wielu pootwieranych paczek Henry’ego i teraz leżeliśmy otoczeni przez ptasie gówna, piliśmy sok jabłkowy i paliliśmy, słuchając audycji Szwedzkiego Radia i letniej listy przebojów. Dzień był tak samo ciepły jak poprzednie i Edmundowi zaczęła już schodzić skóra z pleców. Przez chwilę graliśmy w dwuwyrazowe zdania, ale szybko się tym zmęczyliśmy i niewiele mówiliśmy.
Jak już wspomniałem, Edmund nie miał problemu z ciszą. Leżeliśmy, kopciliśmy wspólnie papierosa za papierosem i podawaliśmy sobie flaszki z sokiem jabłkowym. Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy być starą parą, która całe życie spędziła razem i nie miała potrzeby prowadzić rozmowy-zapchajdziury.
Większej potrzeby w każdym razie.
Ogólnie rzecz biorąc, było to całkiem miłe uczucie.
***
– Myślisz czasem o swoim życiu? – spytał nagle Edmund, gdy przez kilka minut leżeliśmy w ciszy i słuchaliśmy „Young World”. Mrużyliśmy oczy w słońcu, a woda masowała nasze łydki. „Young World” był bez wątpienia bombową piosenką, niemal tej klasy co „Cotton Fields”, tak myślał zarówno Edmund, jak i ja.
– O moim życiu? – zdziwiłem się. – Co masz na myśli?
– Noo, jakie jest i takie tam – odpowiedział Edmund. – Gdy na przykład porównujesz się z innymi.
– Nie – zaprzeczyłem. – Nie myślę o tym.
– Czy mogłoby być w jakiś sposób inne? – kontynuował Edmund.
Odczekałem chwilę, po czym powiedziałem:
– Ma się tylko jedno życie. To, które się ma. Nie rozumiem, po co wyobrażać sobie inne.
Edmund wypił trochę soku jabłkowego i zaczął drapać się po nosie, co robił zawsze, gdy zdjął okulary.
– Jakby to było, gdyby się miało innych rodziców czy coś takiego.
Nie odpowiedziałem.
– W jakim właściwie stanie jest twoja mama?
– Rak – powiedziałem po chwili. – Jest jak jest.
– Czy ona umrze? – dociekał Edmund.
– Nie wiadomo – odparłem.
– My i nasze matki – podsumował Edmund i roześmiał się.
– Co masz na myśli? – zapytałem.
– Są trochę do siebie podobne – rzekł Edmund. – Twoja ma raka, a moja alkohol.
– To nie to samo – stwierdziłem. – To dwie cholernie różne rzeczy.
Zirytowałem się i Edmund to zrozumiał, bo kontynuował zmienionym głosem.
– Tego lata jest na odwyku, moja matka.
Tylko z grubsza wiedziałem, co to oznaczało.
– Na odwyku?
– W Vissingsbergu – powiedział Edmund. – Przez całe lato. Ma się nauczyć żyć bez alkoholu, próbowała już kilka razy. Dlatego tak się ucieszyli, że będę mógł tu z tobą być. Nie wiedziałeś?
– Nie – zdziwiłem się. – Ale nie rozumiem, jakie to ma znaczenie. Jeśli mamy gadać, to pogadajmy o czymś innym.
– Okej – zgodził się Edmund.
Wiedziałem, że chciał jeszcze porozmawiać o swojej matce alkoholiczce, ale ja nie miałem ochoty na taką rozmowę. Zamiast gadać, leżeliśmy i słuchaliśmy letniej listy przebojów. Wypaliliśmy ostatniego papierosa, a potem powiosłowaliśmy z powrotem do Genezaret, by zjeść kiełbasę z purée i przygotować się na wieczór.
***
Obliczyliśmy, że jeśli najemy się w domu w Genezaret, nie będziemy musieli wydawać pieniędzy na kiełbaski w parku Lacka. W rezultacie pochłonęliśmy piętnaście parówek; Edmund osiem, ja siedem. Sześć porcji purée w proszku. Zrobiło mi się po tym niedobrze, ale Edmund twierdził, że jest w doskonałej formie. Wskoczyliśmy na chwilę z łódki do wody – pomost pontonowy nie był jeszcze gotowy, a dno od strony brzegu było muliste – na włosy nałożyliśmy trochę brylantyny, włożyliśmy czyste nylonowe koszule i udaliśmy się na rowerach w drogę przez las.
Odległość z Genezaret do parku Lacka wynosiła nie więcej niż pół mili żwirową drogą, ale kilka razy zabłądziliśmy i dojazd zajął nam godzinę.
Wieczór na początku lata był jak wieczory na początku lata w tamtym czasie. Pełen obietnic i zapachów. Bez, jaśmin i bimber w równych proporcjach. Przynajmniej wokół parku Lacka. Byliśmy zgodni co do tego, że nie warto wydawać trzech koron na bilet wejściowy, i zaparkowaliśmy rowery w głębi lasu. Spięliśmy je też łańcuchem, pomyśleliśmy, że byłoby cholernie źle, gdyby jakiś pijaczyna zwinął nam rowery i musielibyśmy iść do domu na piechotę. Nigdy nic nie wiadomo.
Przed wejściem natknęliśmy się na Lassego Krzywą Gębę, którego rodzice mieli domek w Sjölycke. Krzywa Gęba był trochę starszy od nas, kilka lat wcześniej opuścił szkolę Stava. Ksywa wzięła się od jego zdeformowanej głowy. Dolnej połowy jego twarzy jakby nie było i gdy mówił, wyglądało to tak, jakby sam sobie szeptał do ucha. Nie znałem go zbyt dobrze. Nikt go zresztą nie znal; na ogół trzymał się na uboczu, może to przez ten jego wygląd albo coś innego.
– Raffe Wariat ma wartę – oznajmił, i wyglądał na zmartwionego i jeszcze bardziej zdeformowanego.
– A niech to diabli! – powiedziałem.
To, że Raffe Wariat miał wartę, oznaczało, że mogą być problemy z wejściem za darmo. Wprawdzie zawsze bez trudu można było sforsować stary spróchniały płot otaczający miejsce imprezy – zwłaszcza za cuchnącymi, tak zwanymi szaletami publicznymi w najbardziej zalesionym rogu – ale Raffe Wariat był znany ze zdolności wyłapywania wzrokiem tych, którzy nie zapłacili za wejście. Ponieważ przypuszczalnie był to jedyny talent, który posiadał, lubił robić z niego użytek. Zwłaszcza kiedy trafił na jakiegoś wątłego nieletniego, który nie był w stanie okazać ważnego biletu wstępu. Potrafił wówczas być groźny i nieustępliwy. I surowy. To pewnie dlatego tak często powierzano mu wartę, wątpię, czy brał za to pieniądze. Wystarczyło, że dostawał mundur. Tak czy owak, dyskutowanie z Raffe Wariatem było bezcelowe, na przykład utrzymywanie, że kupiło się bilet, ale się go zgubiło, było tak samo daremne jak kłótnia z policją, jeśli jechało się rowerem bez zapalonego światełka.
– Macie zamiar zapłacić? – zastanawiał się Lasse Krzywa Gęba.
Edmund i ja przetrząsnęliśmy kieszenie i podliczyliśmy finanse.
– Nie wiem – powiedziałem. – Dużo jest ludzi?
– Od cholery – odparł Lasse Krzywa Gęba. – Kurczę, ja w każdym razie spróbuję. I tak nie mam pieniędzy.
Edmund i ja zdecydowaliśmy się pójść na kompromis. Ja miałem zapłacić, a Edmund pójść z Krzywą Gębą za szalet. Raffe Wariat nie orientował się, kim jest Edmund, który się tu niedawno sprowadził, ale mnie znał dobrze. Mniej niż miesiąc temu wyrzucił mnie i Benny’ego z ogrodzenia Światowej Sławy Tivoli Tajkona Filipsona w Hammarbergu.
Читать дальше