Gdybym miał dwanaście palców u nóg, może też bym się zdecydował o tym opowiedzieć. A może i nie.
Nie znalazłem konkretnej odpowiedzi i byłem tym trochę poirytowany, sam nie wiem dlaczego.
***
Podobnie jak we wszystkie nadchodzące noce, i w tę pierwszą zasypialiśmy przy dźwięku maszyny do pisania Henry’ego i muzyki wydobywającej się z jego magnetofonu.
Elvis. The Shadows.
Buddy Holly, Little Richard, The Drifters.
A także słabego skrobania gałęzi drzew o okno, gdy przez las przechodził wiatr od jeziora.
To było przyjemne.
Nawet miłe, ale wtedy brałem pod uwagę tylko to, co naprawdę chciałem brać pod uwagę. To, co było bliskie i dostępne, gdy zasypiało się wieczorem i budziło rano.
Przez pierwsze dni badaliśmy teren.
Na wodzie i lądzie. Jezioro Möckeln miało cztery kilometry wzdłuż i wszerz, można to było odmierzyć na mapie. Gdy się wiosłowało, informacje dotyczące odległości nie miały większego znaczenia. Trochę czasu to po prostu zajmowało, nieważne, dokąd się płynęło; liczyło się to, żeby oszczędzać siły, aby nagle nie stanąć na środku z bezwładnymi rękami. Latem nigdzie nie trzeba się było śpieszyć; czas znajdował się w morzu tysiąc razy większym niż Möckeln, wystarczyło czerpać z niego wedle życzenia.
Drogą przez jezioro można się było dostać w trzy miejsca. Niemal na środku znajdowała się Wyspa Sosen, mała jałowa wysepka, duża na kilkaset metrów kwadratowych, gdzie lubiły srać mewy. Właściwie na wyspie nie było nic oprócz ptasich gówien, kamieni i dziesięciu sękatych sosen, które stały w kółku na środku i dały temu miejscu nazwę. To znaczy, nazwę na mapie. Edmund i ja posługiwaliśmy się nazwą Wyspa Gówien albo – co lepiej brzmiało – Wyspa Mewich Gówien. Przy normalnym wietrze wystarczyła jedna zmiana wioślarska, by się tam dostać – przez zmianę wioślarską rozumieliśmy mniej więcej to, że dystans był zbyt krótki, by się zmieniać przy wiosłach.
Tyle samo czasu trzeba było, by się dostać do Wieprzowej Skałki, małego kąpieliska na północnym brzegu jeziora z kawiarnią i dwudziestometrową piaszczystą plażą. Z Genezaret jechało się tam żwirową drogą przez las, a rowerem było znacznie szybciej niż łódką.
Trzecim celem podróży łodzią był sklep Laxmanow w Åsbro. Trzeba było liczyć się z podróżą trwającą połowę popołudnia, zwłaszcza jeśli miało się zrobić zakupy, a oczywiście trzeba było. Jeśli się miało szczęście, za ladą stała Britt. Ona też nazywała się Laxman, była naszą rówieśnicą znaną z lekkomyślności. Nie wiedziałem dokładnie, co to oznaczało ani jak się objawiało, ale miała błyszczące oczy i duże usta, a Edmund twierdził, że zawsze mu stawał, gdy tylko o niej pomyślał.
Nie podobało mi się, gdy Edmund opowiadał o swoich uczuciach w tak mało wyrafinowany sposób. Nawet jeśli sam bym się chętnie przyznał, że też dostaję erekcji z tego czy tamtego powodu, to jednak były to prywatne sprawy. Nie powinno się o tym rozpowiadać głośno na prawo i lewo, i powoli docierało to do Edmunda. Potrafił zrozumieć niuanse, delikatne kwestie ten Edmund.
Tak czy owak, godziny spędzone na wiosłowaniu, aby dostać się do sklepu Laxmanow po prowiant, nie były zmarnowane, obaj tak uważaliśmy. Prześlizgiwało się obok domków letniskowych i pomostów, dyskretnie wypatrywało dziewczyn, i płynęło się dalej, do Ciemnej Rzeczki. Wspaniała rzeczka, sitowie rosło tu tak wysokie i gęste, że w niektórych miejscach po środku znajdowała się tylko na metr szeroka rynna. Niezaprzeczalną zaletą był fakt, że do tych ciasnych, połyskujących zielenią pasaży nie dopływały łodzie motorowe – i istniało oczywiste podobieństwo między naszymi przejażdżkami a penetrowaniem błotnistej dżungli Amazonki, co do tego byliśmy z Edmundem zgodni.
Nie minęło wiele czasu, gdy ustaliliśmy z Henrym, że tylko my będziemy zajmować się zaopatrywaniem w żywność, i jak długo trwało lato – zanim stało się to, co się stało – pokonywaliśmy trasę przez Ciemną Rzeczkę co drugi lub co trzeci dzień, Edmund i ja.
Oczywiście zmienialiśmy się przy wiosłach, ten, który był chwilowo bezczynny, półleżał na dziobie na brzuchu, robił zwiad, patrząc wzdłuż plaży i na błotniste dno, ze wszystkimi zmysłami w gotowości, aby nie przeoczyć pierwszych oznak zbliżającego się krokodyla.
Albo węża wodnego. Albo Indian.
***
Albo rozmyślaliśmy o Britt Laxman.
– „Dom nad rzeką Lingking” – powiedział Edmund jednego z tych pierwszych dni. – Czytałeś?
– Nie – odparłem. – Nie wydaje mi się.
– Piekielnie dobra książka. Przypomina mi to tutaj. To bombowe lato, Erik. Cholera jasna, mam nadzieję, że się nigdy nie skończy.
– Oczywiście, że nie – zaprzeczyłem. – Rzuć się karmelkiem.
– Ej, kapitanie – zapytał Edmund. – Myślisz, że panienka Laxman byłaby zainteresowana małą wycieczką łódką któregoś dnia?
– Biały człowiek gada od rzeczy – stwierdziłem. – Laxman jest cholernie religijna. Na mur beton jest przywiązana do lady.
– Hmm – mruknął Edmund. – Następnym razem weźmiemy broń palną i metalową piłę. Widać po niej, że jest chętna na wszystko, czego potrzebuje młody mężczyzna.
– Przyjdzie pora, przyjdzie rada – przypomniałem. Był to znak, że chciałem zmienić temat, więc Edmund nie ciągnął dalej tego wątku. Jak już mówiłem, był uważny i czujny. Niezwykle czujny. Ten Edmund.
***
Pomiędzy Genezaret i obszarem domków letniskowych Sjölycke znajdowały się dwa tak zwane prawdziwe domy.
Pierwszy, ten, który był najbliżej nas, był czerwoną ruderą, stojącą nieopodal brzegu jeziora, porośniętego sitowiem, i otoczoną olchami, krzewami malin i pokrzywami.
I nieokiełznanym lasem liściastym. Mój ojciec mówił o nim z tajemniczym uśmiechem, którego znaczenia nigdy nie rozumiałem.
Gdy już ktoś tam mieszkał, był to jakiś członek lub członkowie rodziny Lundinów, ale dom często stał pusty, ponieważ męska część rodu Lundinów siedziała za to czy tamto, a damska składała się z dziwek, tancerek nocnych klubów albo burdelmam i wolała miejską atmosferę.
Najsłynniejszym Lundinem był pewien Evert, który już w młodości ugodził nożem policjanta, omal go nie zabijając, a następnie napadł na bank, a także wzniecił pożar oraz wielokrotnie był sprawcą pobicia i maltretowania. Jak dalece udało mi się to wybadać, najbardziej lubił napastować młode kobiety, ale jeśli takich nie było pod ręką, mocował się ze staruszkami albo dziećmi. Mówiło się, że był analfabetą i nigdy nie nauczył się odróżniać prawej strony od lewej, mimo wielu ćwiczeń. Ale o rodzinie Lundinów mówiło się wiele różnych rzeczy.
Można powiedzieć, że dzieliliśmy z Lundinami miejsce parkingowe, bo zarówno do ich domu, jak i do Genezaret dawało się dojechać. Za parking dla samochodów, rowerów i skuterów służyła mała polana przy drodze. Potem ostatnie sto metrów trzeba było przejść na piechotę wyboistą ścieżką. W przypadku Lundinów było to sto pięćdziesiąt metrów. W przeciwnym kierunku, oczywiście. Istniała duża różnica między ścieżką prowadzącą do Genezaret a ścieżką do domu Lundinów.
„Jak między wąską a szeroką drogą w Biblii” – wyjaśniła mi kiedyś mama.
Tyle że ścieżka Lundinów była wyboista i wąska, więc porównanie nie było zbyt trafne.
Drugi, tak zwany, dom był starą parcelą wojskową, leżącą na zakręcie drogi żwirowej, dobry kawałek od jeziora. Tutaj mieszkali Levisowie, para starych Żydów, którzy przeżyli Treblinkę i nie zadawali się z innymi ludźmi. Raz w tygodniu robili zakupy u Laxmana, przyjeżdżali do wsi na tandemie z przyczepą, którą załadowywali do pełna artykułami pierwszej potrzeby na cały tydzień.
Читать дальше