Potem w ciągu lata miałem powody, by się nad tym głębiej zastanowić. Poważne powody. Ale teraz tego nie mogłem wiedzieć, a kawałek papieru musiał w jakiś tajemniczy sposób zniknąć, bo nigdy nie udało mi się go znaleźć.
Tamtego lata mieliśmy ostatnie prawdziwe zakończenie roku szkolnego.
Część z nas miała kontynuować naukę w ósmej klasie, ale mniej więcej polowa przechodziła od nowego roku do gminnej szkoły średniej. Dotyczyło to tych, którzy nie przeszli już po szóstej klasie. Był to oczywiście punkt przełomowy między innymi dlatego, że już nigdy więcej miałem nie siedzieć w jednej sali z Veikko i Sluggo, i Gunborgiem. I Balthazarem Lindblomem.
Nie było to w sumie nic szczególnego. Ale niektórych osób mi brakowało. Na przykład Benny’ego i Marie-Louise; z Bennym i tak mogłem się spotykać, w betonowej rurze i w innych miejscach, ale o Marie-Louise, jej rozkosznych ciemnych puklach i ciemnych oczach miałem już nigdy więcej nie rozmyślać. W każdym razie, nie siedząc blisko niej.
I tak wszystko to wydawało się trochę nie do ogarnięcia, jakkolwiek nigdy nie udało mi się znaleźć szczególnie blisko Marie-Louise. No i pewnie są śliczne babki w nowej szkole, myślałem z optymizmem. Tracisz jedną, a już czeka tysiąc innych. C’est la vie!
Jednak to, jak miałbym żyć bez Ewy Kaludis, było pytaniem, które szybko i mało zabawnie zaczęło przypominać przepaść. W pewnym sensie jej pierś pozostawała na moim ramieniu od tamtej chwili, gdy miałem dostać okres. W dniu zakończenia roku Ewa weszła do klasy akurat wtedy, gdy Okularnik otwierał kupiony przez dziewczyny prezent: duży, oprawiony obraz, przedstawiający łosia, stojącego na skraju lasu i wyglądającego na przygnębionego. Było powszechnie wiadomo, że Okularnik każdej jesieni spędzał tydzień na polowaniu na łosie. Teraz stał w katedrze, gapił się na obraz i próbował uśmiechać się na tyle, na ile potrafił.
– Chciałam tylko podziękować za ten wspólnie spędzony czas – powiedziała Ewa Kaludis. – Miło mi się was uczyło. Życzę udanych wakacji.
Była to najbardziej błyskotliwa rzecz, jaką słyszałem w całym moim czternastoletnim życiu, i wszystkie inne błyskotliwe wypowiedzi, które kiedykolwiek słyszałem, znajdowały się o lata świetlne za nią. Zakołysała biodrami, opuściła klasę, a moje serce ścisnęła zimna jak lód dłoń.
Cholera jasna, pomyślałem. Zostawi mnie w taki sposób?
Ta chwila była porażająca. Siedziałem w ławce i nagle zrozumiałem, jak to jest stracić coś, co jest niezastąpione. Jakie jest te pięć sekund, zanim skoczy się pod pociąg.
Przez klasę nie przejechał jednak żaden pociąg, i całe szczęście.
– Co z tobą? – zapytał Benny, gdy wyszliśmy na zalane słońcem boisko. – Wyglądasz, cholera, jakbyś się uchlał ponczem. Jak Henry Cooper w dwunastej rundzie.
– E… tam – powiedziałem. – Coś z żołądkiem. Kiedy jedziesz?
– Za dwie godziny – odparł Benny. – Będę na miejscu jutro po południu. Do Malberget jest cholernie daleko. Mam nadzieję, że ułoży się jakoś z twoją mamą.
– Na pewno – potwierdziłem.
– Idę do Blindberga kupić koszulę a la Bonanza – rzekł Benny. – I taki zajebisty czerwony krawat, muszę zaimponować kuzynostwu. Trzym się. Widzimy się jesienią.
– Trzym się – odpowiedziałem. – Pozdrów cholernych Laplandczyków i laplandzkie komary.
– Zrobię to na mur beton – odpowiedział Benny. – Pisz, gdyby lato było ciężkie.
Henry, mój brat, już wyjechał i zaczął urządzać się w Genezaret. Ojciec sądził, że mieszka tam też Emmy Kaskel, ale ja oczywiście wiedziałem, jak było naprawdę. Plan był taki, że ja i Edmund przejedziemy te dwadzieścia pięć kilometrów na rowerach i dołączymy do Henry’ego. Mógł nas oczywiście podrzucić, ale chcieliśmy przyjechać na rowerach, wiadomo. W lasach wokół jeziora Möckeln było wiele ciekawych miejsc i bez naszych dwóch kółek Edmund i ja czulibyśmy się jak bez ręki.
W sobotę wieczorem znowu pojechałem z ojcem do szpitala; ja w ubraniu z zakończenia roku, tata w marynarce, koszuli i krawacie. Nigdy nie nosił krawata, gdy był klawiszem albo kiedy był w domu, ale jak tylko wybierał się do szpitala, przebierał się. Mimo że jechał tam autobusem właściwie każdego dnia. Zastanawiałem się, od czego to zależało, ale nigdy nie zdecydowałem się go zapytać. Tamtego dnia też tego nie zrobiłem.
Mama leżała w tym samym łóżku, w tym samym pokoju i wyglądała raczej bez zmian. Tylko włosy były świeżo umyte i pomyślałem, że wyglądały ładniej, prawie jak aureola.
Znowu mieliśmy ze sobą siatkę winogron i tabliczkę czekolady, ale gdy zamierzaliśmy już odejść, mama wetknęła mi do ręki czekoladę.
– Zabierz to, Erik – powiedziała – powinieneś się lepiej odżywiać.
Nie chciałem czekolady, ale ją przyjąłem.
– Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić w Genezaret – dodała.
– Na pewno – odpowiedziałem. – Trzymaj się.
– Pozdrów Henry’ego i Emmy – powiedziała.
– Pozdrowię – odparłem.
W autobusie podczas powrotu do domu ojciec mówił różne rzeczy o tym, co nam wolno robić, a czego nie w Genezaret. O czym powinniśmy pomyśleć i o czym absolutnie nie wolno nam zapominać. O butlach gazowych i tak dalej. Trzymał w dłoni kartkę, którą starał się ukryć. Domyśliłem się, że napisała ją mama, kiedy wyszedłem do toalety. Ton głosu ojca wskazywał, że niezbyt obchodziła go sprawa Genezaret. Liczył na Henry’ego i Emmy. Z obowiązku i współczucia dla mamy palnął mi tylko kilka kazań. Było mi go naprawdę żal.
Myślę, że mimo wszystko mi ufał.
– Może kiedyś do was zajrzę – powiedział. – A i wy przecież od czasu do czasu będziecie się pokazywać w mieście.
Pokiwałem potakująco głową. Wiedziałem, że były to tylko słowa. Takie rzeczy mówiło się, żeby coś powiedzieć.
– Tyle że jeszcze trzy tygodnie pracuję. A w weekendy chcę jeździć do niej.
Zabrzmiało to dla mnie dziwnie, że powiedział „do niej”, zamiast – jak zazwyczaj – „Ellen” albo „twojej matki”.
– Nie martw się – odparłem – poradzimy sobie.
Wyjąłem czekoladę Taragonę. Miała ją zjeść mama, ale oddała ją oddała mnie.
– Chcesz? – spytałem, częstując ojca.
Potrząsnął głową.
– Ty zjedz. Ja nie mam ochoty.
Włożyłem ją z powrotem do wewnętrznej kieszeni kurtki. Siedzieliśmy w ciszy, przejeżdżając przez Mosäs i obok torfowiska, gdzie Henry pracował przez kilka lat w ciągu letnich miesięcy, zanim wypłynął na morze; próbowałem przywołać w pamięci twarz Ewy Kaludis, ale niezbyt mi się to udawało.
– Moglibyście posmarować łódkę dziegciem – powiedział ojciec, gdy przy rynku skręciliśmy w stronę miasta. – Jeśli będziecie mieć czas. Nie uszkodźcie jej.
– Dobrze – odpowiedziałem.
– Pomost też można by posmarować.
– Tym też się zajmiemy.
– Jeżeli będziecie mieć czas – powtórzył ojciec i schował kartkę, którą dostał od matki – zrobicie tyle, ile dacie radę.
– Trudno wyrokować o przyszłości.
– Trzeba stać mocno nogami na ziemi – orzekł ojciec.
Gdy wysiedliśmy z autobusu na ulicy Torfowej, wetknąłem Taragonę do wiszącego na słupie przy przystanku kosza na śmieci. Żałowałem tego przez całą drogę do domu wzdłuż ulicy Idrottsgatan, ale po nią nie wróciłem.
„A man’s gotta do what a man’s gotta do” [2]– pomyślałem.
***
Gdy w niedzielę Edmund i ja wyruszyliśmy z miasta, na zmianę świeciło słońce i chmurzyło się. Wiał lekki wiatr. Kiedy jechaliśmy przez górę Hallsberg, zaczęło padać, więc weszliśmy do cukierni Lampas za stacją i wypiliśmy po pommacu, i zjedliśmy po drożdżówce. Edmund wrzucił monetę do szafy grającej. Pijąc pommac i gapiąc się na deszcz, słuchaliśmy trzy razy z rzędu „Cotton Fields”.
Читать дальше