– W szafie nie ma innych wartych grania piosenek – powiedział Edmund, a ja bez żadnych wątpliwości ufałem jego słowom.
„Cotton Fields” to była zresztą diabelnie dobra piosenka.
Ostrzegłem Edmunda przed górą Kleva, ale to tylko zachęciło go do wyczynów w ten pierwszy dzień wakacji.
– Przejadę przez całą górę za jednym zamachem – oświadczył. – Stawiam pięćdziesiąt öre.
– Dostaniesz całą koronę – powiedziałem, bo wiedziałem, co było stawką. – Nie da się przejechać przez całą Kleva bez roweru wyścigowego.
Mieliśmy z Edmundem używane rowery bez żadnych bajerów, oprócz bagażnika i dzwonka. Żadnych dodatków. Żadnych przerzutek. Żadnych ręcznych hamulców. Edmund miał przynajmniej Crescenta. Mój jasnozielony rower marki Ferm nie był powodem do dumy.
– Chcę spróbować – głośno zadeklarował Edmund, gdy zbliżyliśmy się na tyle, że było widać wzniesienie. – No further questions.
Dotarł prawie do połowy wzgórza. Potem musieliśmy na kwadrans usiąść na poboczu, żeby nogi Edmunda odpoczęły. Gdy do niego podszedłem, był blady, a w kącikach ust miał pęcherzyki zaschniętej śliny. Leżał na plecach w rowie, drżały mu nogi, a rower leżał obok niego.
– Pieprzona góra – wyjęczał. – W Sveg, gdzie mieszkaliśmy, była taka jedna góra-zabójca, ale ta, niech mnie szlag, jest jeszcze gorsza. Zwymiotowałem tam, nie siadaj w tym miejscu.
Wskazał palcem, a ja położyłem się w bezpiecznej odległości. Splotłem ręce pod głową i mrużąc oczy, patrzyłem na niebo i chmury, które raz się zbierały, a raz przerzedzały. Edmund nadal ciężko dyszał i trudno mu było cokolwiek powiedzieć, więc leżeliśmy tak przez kilka minut i wyłącznie trwaliśmy.
Istnieliśmy na poboczu w połowie drogi na wzgórze Kleva. W niedzielę, w czerwcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku.
Pomyślałem, że gdyby zamiast Edmunda był obok mnie Benny, nie dałoby się leżeć tak po prostu, spokojnie. Na pewno byśmy palili i przeklinali. Tymczasem z Edmundem mogłem pomilczeć i wcale nie miałem wrażenia, że jest w tym coś dziwnego.
Ani teraz, ani potem – gdy nie był już bliski omdlenia.
Można było gadać albo nie, było to takie proste. Przez chwilę nad tym rozmyślałem, ale nie doszedłem, od czego to zależało; czy działo się tak dlatego, że jego matka była alkoholiczką, czy że jego rodzina tak długo mieszkała w Norlandii. Było mi to obojętne. Uważałem, że ta „cisza” Edmunda była bardzo dobrą cechą, ale postanowiłem powiedzieć mu to, kiedy go lepiej poznam.
Za kilka dni albo jakoś tak.
W supermarkecie u Laxmanów w Åsbro położonym kilka kilometrów od Genezaret Henry kupił za bezcen ponad szesnaście puszek klopsików Ulla-Bella w brązowym sosie i już pierwszego wieczora opróżniliśmy dwie.
Razem z ugotowanymi ziemniakami i żurawiną, które Henry przywiózł z miasta. Do tego mleko i sok jabłkowy.
Smakowało przyzwoicie. Potem Edmund i ja zajęliśmy się zmywaniem, a Henry siedział na jednym z krzeseł na zewnątrz, z kawą i papierosami. Na kolanach miał zeszyt, w którym od czasu do czasu coś notował i sam sobie potakiwał.
Później wieczorem siedział przy biurku w swoim pokoju i stukał na maszynie Facit. Zrozumiałem, że właśnie rodzi się książka. Ta o życiu. The real thing.
Zrozumiałem również, że tak to właśnie będzie.
Klopsiki Ulla-Bella z ziemniakami i żurawiną.
Henry i powieść egzystencjalna.
Edmund i ja zmywający naczynia.
– Psiakrew, ależ nam dobrze – powiedział Edmund, gdy już prawie wszystko pozmywaliśmy. W jego głosie słychać było irytację, a ja go rozumiałem.
– Mogło być gorzej – odparłem.
***
Henry oczywiście trochę więcej myślał o sprawach organizacyjnych.
To, że mieszkał w sypialni na parterze, a Edmund i ja na piętrze, było oczywiste. Nie musieliśmy o tym dyskutować.
Rozporządzaliśmy kuchnią i dużym pokojem, tak jak wszyscy troje chcieliśmy.
– Z małymi wyjątkami – oświadczył Henry.
– Jakimi? – zapytałem.
– Na przykład, gdybym zaprosił tu któregoś wieczora jakąś dziewczynę. Wtedy trzymajcie się z dala od parteru.
– Zgoda – powiedziałem.
– Gentleman’s agreement – dodał Edmund.
– Gotujemy na zmiany. Oczywiście tylko obiad, a nie przekąski. Tak samo ze zmywaniem. Okej?
– Okej – odpowiedzieliśmy.
– Zakupy robimy u Laxmanów. Będę je woził Killerem, ale jak chcecie, możecie jeździć na rowerach albo pływać łódką.
Pokiwaliśmy głowami. No problem.
– Wychodek – powiedział potem Henry.
– Wychodek – powiedzieliśmy i westchnęliśmy.
– Im mniej sramy, tym lepiej – oświadczył Henry. – I nie wolno się do niego odlewać, to jest zakazane. Jeśli będziemy o niego dbać, można go będzie opróżniać raz na dwa tygodnie. Wiesz, jak to jest, Edmund… odkopywanie dołu i tak dalej… Mamy ciekawsze rzeczy do roboty. Okej?
Znowu poważnie pokiwaliśmy głowami.
– To wszystko – zakończył Henry. – Nie ma sensu niepotrzebnie komplikować sobie życia. Powinno być nam tak jak motylowi w letni dzień.
Całkiem niezłe, pomyślałem o ostatnim zdaniu, które wypowiedział. Zamyśliłem się na chwilę.
W życiu powinno być tak jak motylowi w letni dzień.
Do Potworności został dokładnie miesiąc.
***
– Twoje palce u nóg – zagaiłem, gdy tego pierwszego wieczoru leżeliśmy już w łóżkach. – Jak to właściwie z nimi jest?
Nasze łóżka były ustawione w jedyny możliwy sposób. Równolegle do każdej ze ścian, pod którą stały, tak blisko skośnego dachu, że nie można było usiąść. Między nimi było przejście szerokości mniej więcej metra i komoda z naszymi ubraniami, a na niej cholernie dużo komiksów i książek. Henry przywiózł pięć pudełek po butach pełnych gazet i jedną siatkę książek należących do Edmunda.
– Moje palce u nóg? – zapytał Edmund.
– Dużo się o nich mówi – odpowiedziałem.
– Tak? – zachichotał Edmund. – Już prawie nic nie widać.
Wystawił lewą stopę i poruszał palcami.
– Ile widzisz?
– Naliczyłem pięć – powiedziałem. – Jakie brzydkie.
– Zgadza się – odparł Edmund. – Kiedy miałem sześć, wyglądało to jeszcze gorzej, więc jeden usunęli.
– Kto?
– No, lekarze – powiedział Edmund. – Przy palcu wskazującym, czy jak on się nazywa, widać małą bliznę. Tam był ten dodatkowy palec.
Ukląkłem na podłodze i oglądałem brudną lewą stopę Edmunda. Było tak, jak mówił. Tuż przy dużym palcu było widać małe zadrapanie, cienkie jak narysowana ołówkiem kreska, długa najwyżej na centymetr.
Pokiwałem głową i z powrotem wczołgałem się do łóżka.
– Dziękuję – powiedziałem. – Chciałem tylko sprawdzić.
– W porządku – odparł Edmund i wsadził stopę pod kołdrę. – Pokazać ci drugą?
– Nie trzeba – powiedziałem. – Bolało cię?
– Kiedy?
– Gdy je usuwali?
– Nie wiem – oznajmił Edmund. – Spałem. Byłem pod narkozą. Ale potem trochę bolało. Miałem tylko sześć lat.
Pokiwałem głową. Potem zacząłem się zastanawiać, jak to się stało, że ktoś się dowiedział, że Edmund ma dwanaście palców, jeśli jedenasty i dwunasty usunięto dawno temu. Mieszkał przecież w mieście dopiero od roku.
Była na to tylko jedna odpowiedź. Musiał sam o tym opowiedzieć.
Najpierw pomyślałem, że to było dziwne, ale im dłużej leżałem i o tym myślałem, tym mniej miałem co do tego pewności.
Читать дальше