– Chce mi pan, szefie, jeszcze coś powiedzieć na temat jakości mojej pracy? – postanowił sam zacząć.
W komórce rozległo się ciężkie sapnięcie.
– Nie. Dzwonię w innej sprawie. Dostaliśmy list. Słuchaj. „I kto to wie prócz mnie? Już oddycham jodem.
Wkrótce ktoś przestanie oddychać. Pa!”. Rozumiesz?
Pater zrozumiał.
– To informacja dla Aleksandrowskiego, Marksa i tej Prociw-Bury – powiedział.
– To twoja sprawa, już ci to mówiłem! Jeszcze dziś chcę cię widzieć w Gdańsku. A Jelitkowem zajmuj się po godzinach. Jeśli będziesz je miał!
W hali odlotów we Wrocławiu uścisnął dłoń Brzyskiego.
– Powiedz mi – Pater popatrzył mu w oczy – dlaczego właściwie oddajesz mi tę sprawę i materiały. – Klepnął dłonią w torbę. – Tylko nie mów, że robisz to, bo mnie lubisz.
Brzyski uśmiechnął się.
– Mamy dość syfu na swoim terenie. I piętrzące się akta nierozwiązanych spraw. Nie chcę, by ta była kolejną.
W samolocie Pater poczuł, że zaczyna ogarniać go bezsilność i wściekłość. Wyprawa do Wrocławia zakończyła się klęską, Mielnik nie był mordercą, tropy, które pozostawił, są mniej wyraźne i oczywiste, niż się początkowo zdawało. W dodatku jakiś świr rozdrażnił Cichowskiego. Zarejestrowane na kasecie nagranie nie miało znaczenia, a niewyraźny fragment może go rozczarować. Pozostało tylko jedno.
Sięgnął do torby i wyjął zdjęcie. Dwie młode dziewczyny uśmiechały się do obiektywu.
Zaczął stukać palcem w fotografię.
– Znajdę cię, bydlaku! – wyszeptał. – Jestem pewien, że to ty tu jesteś. I nie schowasz się pod żadną maską kata!
Starsza kobieta, która siedziała obok Patera, popatrzyła z niepokojem na towarzysza podróży.
Gdy przyjechał do komendy, udał się do laboratorium. Zostawił technikom zdjęcie i kasetę magnetofonową. Chciał zameldować się u Cichowskiego, ale naczelnik był na jakimś zebraniu. Pater odetchnął z ulgą. Nie miał ochoty na rozmowę z szefem.
Wszedł do pokoju i poprosił o odszukanie adresu Bagińskich. Pamiętał, że mieszkali gdzieś niedaleko falowca, tylko bliżej kościoła, zwanego przez mieszkańców Przymorza „meczetem”. I gdzieś blisko dwóch bloków zwanych „blaszakami” lub dumniej: „dolarowcami”.
Dwie godziny później stał pod drzwiami Aleksandry i Wiesława Bagińskich.
– Dobrze, że w końcu jesteś – usłyszał, zanim drzwi otworzyły się na oścież. – Dziś wieczorem mamy być przecież u Chojnowskich.
W drzwiach stała kobieta łudząco podobna do tej, którą widział na zdjęciu. Ale między ufarbowanymi włosami Pater dostrzegł siwe pasemka.
Kobieta zobaczyła Patera i zamilkła. Zauważył, że podbródek zaczął jej drgać gwałtownie. „Powróciłem do jej życia. Wróciłem tak, jak powraca koszmarny sen”, pomyślał.
– Wiem, że mnie pani poznaje – powiedział cicho. – Ja w sprawie tego zdjęcia.
Kobieta rzuciła okiem na fotografię zrobioną wiele lat temu na plaży, odwróciła się i skuliła ramiona.
Wyglądała, jakby w jednej chwili postarzała się o wiele lat.
– Czego pan chce? – szepnęła.
– Człowiek, który zrobił to zdjęcie, nazywa się Jan Mielnik, prawda? On… on nie żyje.
Odwróciła się i spojrzała na Patera.
– Nie widziałam go od wielu lat.
– Pani kłamie. – Pater przeszył ją wzrokiem. – On był u pani po tym… po zabójstwie pani córki w Jelitkowie.
Wzruszyła ramionami.
– Był przez chwilę. No i co z tego?
– Mówił, że szuka mordercy pani córki, tak?
Bagińska stała nieruchomo, jakby była wykuta z kamienia.
– Powiedział, że ma ślad… Trop… Być może pokazywał pani pewne zdjęcie. Tak było? Dlaczego pani do nas wtedy nie zadzwoniła?
Zobaczył, jak kobiecie zwężają się oczy.
– Do was?! – wybuchła. – Moja córka nie żyje, a morderca jest na wolności przez takich skurwysynów jak wy! Jesteście… Jesteście…
– Co ma z tym wspólnego Jan Mielnik? – Pater przerwał, chwycił kobietę za ramiona i potrząsnął nią. – Mów!
Popatrzyła na niego z przestrachem, ale uspokoiła się.
– On? – W jej głosie Pater wyczuł pogardę. – On? A co on mógł mieć z tym wspólnego? Nie widziałam go całe lata, przyjechał niespodziewanie i zaczął bełkotać, że znalazł mordercę. Gadał coś o odkupieniu… Abym mu wybaczyła… Wyglądał na kompletnie pomylonego, rozumie pan?
– Proszę mi powiedzieć, co pani miała mu wybaczyć. Przepraszam, że pytam o sprawy osobiste, ale minęło tyle lat. Te wspomnienia może już nie są tak bolesne… 0 co chodziło?
– Mieliśmy uciec wspólnie do Szwecji – odparła wolno. – To miała być tajemnica. Marzyłam o Szwecji. Wymusiłam na Janku, aby nikomu nie mówił o naszych planach. A on się uparł, że powie ojcu. Nienawidziłam tego starucha w skórzanym płaszczu. Fanatycznego komucha. Esbeka. Jego ludzie uniemożliwiliby nam ucieczkę. Janek nie dotrzymał mojego warunku. I ja z nim zerwałam, i żyję, jak pan widzi, w Polsce.
Rozległ się dzwonek do drzwi. Pater otworzył i ujrzał stojącego na wycieraczce zaskoczonego mężczyznę. Odwrócił się do kobiety.
– I wie pan, co najlepsze? – Bagińska mówiła jak w transie. – Wyrzuciłam go za drzwi. Poza tym dawno mu już wybaczyłam. Zresztą, co tu było wybaczać. Zawiódł mnie kiedyś, nic więcej – dodała cicho.
Pater popatrzył na nią zimno.
– Nie – powiedział. – Pani mu nie wybaczyła. Pani po prostu o nim zapomniała. A teraz – zawiesił głos – a teraz państwo Chojnowscy czekają.
Był przy oplu, gdy zadzwonił telefon. Stara toyota Patera była gotowa.
– Zaniepokoiliśmy się, że nie odbiera pan samochodu. Chyba że zostawia go pan na szrot. – Mechanik roześmiał się.
– Może byście wzięli na szrot mnie?
– Słucham?
– Nieważne. Taki kiepski żart.
O trzeciej w nocy w barze hotelu „Rejs” panował niewielki ruch, choć sezon był w pełni. Przyczyną była duszna i gorąca noc. Wczasowicze woleli tańczyć i pić na świeżym powietrzu, w innych, licznych lokalach, które miały swoje tarasy, platformy i parkiety pod gołym niebem. Hotel był tylko celem nocnych powrotów mieszkających tam gości, którzy wracali w stanie mniejszego lub większego alkoholowego zużycia, a nie miejscem, w którym owo zużycie następowało. Nocną porą w barze siedziało rozbawione towarzystwo w wieku sanatoryjnym i dwóch facetów, którzy przy flaszce „Finlandii”, wetkniętej w wiaderko z lodem, wylewali jakieś wzajemne żale.
Pater siedział samotnie przy barze i małymi łykami popijał piąte małe piwo. Zdążył się już przyzwyczaić, że we Władku piwo podawane jest w plastiku lub puszkach otwieranych łyżeczkami przez barmanki, które w ten sposób chronią tipsy przed zniszczeniem. Tym razem nadkomisarz odstawiał butelki na kartonową podstawkę obok wysokiego kieliszka, w którym tkwiła mała kolorowa parasolka. Co chwila, wiedziony policyjnym instynktem, zerkał na damską torebkę na łańcuszku, która wisiała na oparciu stojącego obok wysokiego stołka. Choć w promieniu trzech metrów nie było nikogo oprócz barmanki, policjant wciąż się upewniał, czy ktoś nie ma ochoty na ową torebkę.
Samotność nadkomisarza była chwilowa. Właścicielką torebki i drinka z parasolką była Joanna Radziewicz, która mieszkała w „Rejsie” dzięki protekcji Banasiuka. Opuściła Patera tylko na moment, oświadczając z uśmiechem, że idzie „przypudrować nosek”. Pięć ostatnich godzin, które Pater z nią spędził, były jak sen, chociaż nie został tej nocy zrealizowany podstawowy cel jej przyjazdu, a mianowicie: odnalezienie Filipa Traszki. W ciągu tych pięciu godzin obeszli wszystkie władysławowskie lokale, w których grano muzykę na żywo, i Joanna w żadnym wykonawcy nie rozpoznała swojego znajomego z niższego roku. I tak zatoczyli koło, i wrócili do hotelu „Rejs”, w którym Joanna mieszkała. W lokalach, które odwiedzili, pili mało, lecz za to dużo tańczyli.
Читать дальше