– Doris nie przeżywa najpiękniejszego okresu swego życia.
Przesunęła się do okna i zwróciła ku mnie głowę.
– Nie rozumiem pana. Jest pan dziwnym detektywem. Myślałam, że ludzie pańskiego zawodu tropią złodziei i wsadzają ich za kratki.
– Właśnie to zrobiłem.
– Ale teraz chce pan wszystko odkręcić. Dlaczego?
– Już pani tłumaczyłem. Fred Johnson, niezależnie od tego, co zrobił, nie jest złodziejem. Jest przyjacielem Doris, a ona potrzebuje kogoś życzliwego.
Pani Biemeyer odwróciła się ode mnie i pochyliła głowę. Jasne włosy opadły w dół, odsłaniając jej delikatną szyję.
– Jack mnie zabije, jeśli się wtrącę.
– Jeśli mówi pani serio, to może właśnie Jack powinien przebywać w więzieniu.
Obrzuciła mnie oburzonym spojrzeniem, które po chwili złagodniało i stało się bardziej naturalne.
– Wiem już, co zrobię. Porozmawiam o tym wszystkim z moim adwokatem.
– Jak on się nazywa?
– Roy Lackner.
– Czy to specjalista od spraw kryminalnych?
– Zajmuje się wszystkim. Przez jakiś czas występował w sądzie jako obrońca.
– I jest równocześnie adwokatem pani męża?
Zawahała się przez chwilę; spojrzała mi w twarz i odwróciła wzrok.
– Nie. Nie jest. Poszłam do niego, żeby się dowiedzieć, na co mogę liczyć, gdybym rozwiodła się z Jackiem. Rozmawialiśmy także o Doris.
– Kiedy to było?
– Wczoraj po południu. Nie wiem, po co panu to wszystko mówię.
– Robi pani słusznie.
– Mam nadzieję. Mam nadzieję, że jest pan dyskretny.
– Staram się.
Pojechaliśmy do śródmieścia, do kancelarii Lacknera po drodze powtórzyłem jej wszystko, czego dowiedziałem? się o Fredzie.
– Nie wiadomo jeszcze, co z niego wyrośnie – podsumowałem swe wywody.
Odnosiło się to również do Doris, ale uznałem wspominanie o tym za zbędne.
Kancelaria Lacknera mieściła się w przebudowanym; drewnianym dworku, stojącym na granicy między śródmieściem a dzielnicą slumsów. Drzwi otworzył nam młody człowiek o niebieskich oczach; miał jasną brodę i proste płowe włosy, sięgające mu niemal do ramion. Uśmiechnął się sympatycznie i mocno ścisnął moją dłoń.
Miałem ochotę wejść i porozmawiać z nim, ale Ruth Biemeyer dała mi wyraźnie do poznania, że nie życzy sobie mojej obecności. Zachowywała się stanowczo i wyniośle; zastanowiłem się mimochodem, czy nie łączy ją z młodym człowiekiem bliższy związek.
Podałem jej nazwę mojego motelu. Potem pojechałem ni nadbrzeże, by wręczyć Paoli pięćdziesiąt dolarów otrzymane od jej matki.
Hotel Monte Christo mieścił się w trzypiętrowym, murowanym gmachu, będącym dawniej dużą prywatną rezydencją. Obecnie wisiało tu ogłoszenie o „Specjalnej zniżce dla gości przyjeżdżających na weekendy”. Niektórzy z nich pili właśnie piwo w hallu i grali w monety, żeby ustalić, kto za nie zapłaci. Recepcjonista był drobnym, uśmiechniętym sztucznie człowieczkiem o czujnym spojrzeniu, które na widok mojej osoby stało się jeszcze czujniejsze. Zastanawiał się chyba, czy jestem policjantem.
Nie wyjaśniłem jego wątpliwości. Sam niekiedy nie byłem tego pewien. Spytałem go o Paolę Grimes. Spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał, o co mi chodzi.
– To taka ciemna dziewczyna… ma długie, czarne włosy. I dobrą figurę.
– Ach. Tak. Numer 312. – Odwrócił się i zajrzał do przegródki na klucze. – Nie ma jej w pokoju.
Nie pytałem nawet, kiedy można się jej spodziewać. Sam tego pewnie nie wiedział. Zatrzymałem w portfelu pięćdziesiąt dolarów i zapamiętałem numer jej pokoju. Przed wyjściem z gmachu zajrzałem do baru. Był już ruiną dawnej świetności. Wszystkie czekające w nim dziewczyny były blondynkami. Na plaży przylegającej do hotelu było sporo kobiet o długich, czarnych włosach, ale nie znalazłem wśród nich Paoli.
Dotarłem do gmachu redakcji i zaparkowałem obok krawężnika w miejscu, w którym wolno było stać piętnaście minut. Betty siedziała w dziale wiadomości przy maszynie do pisania. Spokojnie przebierała palcami po klawiszach. Miała niebieskawe kręgi pod oczami i nie umalowane usta. Wydawała się zniechęcona i mój widok nie wpłynął w sposób dostrzegalny na poprawę jej humoru.
– Co się stało, Betty?
– Nie posunęłam się naprzód w sprawie tej Mildred Mead. Prawie nic się o niej nie mogę dowiedzieć.
– To przeprowadź z nią wywiad.
Zrobiła taką minę, jakbym chciał ją uderzyć w twarz.
– Głupie żarty.
– Wcale nie żartuję. Mildred Mead ma skrytkę na głównej poczcie w Santa Teresa, numer 121. Jeśli nie uda ci się dotrzeć do niej tą drogą, znajdziesz ją zapewne w jednym z tutejszych zakładów dla rekonwalescentów.
– Czy jest chora?
– Chora i stara.
Spojrzenie Betty i wyraz jej twarzy stały? się znacznie łagodniejsze.
– Ale co u Boga ojca robi tutaj, w Santa Teresa?
– Spytaj ją o to. A kiedy coś powie, powtórz mnie.
– Nie wiem, w którym zakładzie przebywa.
– To dzwoń do wszystkich po kolei.
– Dlaczego sam tego nie zrobisz?
– Muszę pogadać z kapitanem Mackendrickiem. Poza tym tobie łatwiej załatwić to telefonicznie. Znasz ludzi w tym mieście, a oni znają ciebie. Jeśli ją znajdziesz, nie mów nic, co mogłoby ją wystraszyć. Na twoim miejscu nie wspominałbym, że jesteś dziennikarką.
– Więc co mam powiedzieć?
– Jak najmniej. Skontaktuję się z tobą później. Dojechałem przez centrum miasta do komendy policji.
Był to prostokątny kamienny gmach, leżący jak ciemny sarkofag w samym środku asfaltowego parkingu. Przekonałem uzbrojoną i umundurowaną wartowniczkę, by wpuściła mnie do małego, ciemnawego gabinetu Mackendricka. Stała w nim wielka szafa na akta, biurko i trzy krzesła, z których jedno zajmował Mackendrick. Jedyne okno było zakratowane.
Mackendrick wpatrywał się w leżący przed nim arkusz maszynopisu. Nie podniósł od razu głowy. Zastanawiałem się, czy czuje się zbyt mało ważny i chce mi w ten sposób pokazać, że jest ważniejszy niż ja. W końcu uniósł ku mnie swe pozbawione wyrazu oczy.
– Pan Archer? Myślałem, że opuścił pan już nasze miasto.
– Pojechałem do Arizony po córkę Biemeyerów. Jej ojciec kazał nas przywieźć jednym z odrzutowców firmy.
Moja informacja zrobiła wrażenie na Mackendricku i zaskoczyła go lekko, a tego właśnie chciałem. Potarł dłonią swój mięsisty policzek, jakby chciał się upewnić, że nadal znajduje się on na swoim miejscu.
– Oczywiście – powiedział. – Pracuje pan dla Biemeyerów. Zgadza się?
– Zgadza się.
– ,Czy interesuje ich zabójstwo Grimesa?
– Grimes sprzedał im ten portret. Istnieją pewne wątpliwości, czy to falsyfikat, czy też naprawdę nowo odkryty obraz Chantry’ego.
– Jeśli Grimes miał z tym coś wspólnego, wątpię, żeby był autentyczny. To ten obraz, który został ukradziony?
– Właściwie nie został ukradziony – powiedziałem – w każdym razie nie za pierwszym razem. Wziął go Fred Johnson, by przeprowadzić na nim w muzeum pewne badania. Ktoś go stamtąd ukradł.
– Czy to wersja Johnsona?
– Tak, i wierzę mu. – Ale kiedy powtarzałem ją, nawet mnie samemu wydała się niezbyt przekonująca.
– A ja nie. I Biemeyer również. Właśnie rozmawiałem z nim przez telefon. – Mackendrick uśmiechnął się z chłodnym zadowoleniem. Zdobył na mnie punkt w nie kończącej się grze o wpływy, pod znakiem której upływało jego życie. – Jeśli zamierza pan dalej pracować dla Biemeyera, niech pan lepiej uzgadnia z nim wszystkie te drobne szczegóły.
Читать дальше