– Nie, ale to była kobieta. Sam się wygadał.
– W jakim mogła być wieku?
Rozłożyła ręce jak człowiek sprawdzający, czy pada deszcz.
– Jake nie powiedział mi tego wyraźnie. To znaczy wspominał, że była starszawa, ale nie ma to żadnego znaczenia. Mogła mieć siedemnaście lat, i tak opowiadałby, że była staruszką. Wiedział, że jestem zazdrosna o młode dziewczyny. I miałam swoje powody.
W jej oczach wezbrały łzy. Nie wiedziałem, czy są one objawem żalu, czy gniewu. Jej życie wewnętrzne zdawało się oscylować pomiędzy tymi dwoma uczuciami. Moje również. Byłem już znużony przesłuchiwaniem wdów po zamordowanych. Ale musiałem zadać jeszcze kilka pytań.
– Czy ta kobieta przyniosła obraz do domu?
– Nie. Nie widziałam jej wcale. Już to mówiłam. Przyniosła go w sobotę na plażę. Jake zarabiał w ciągu kilku ostatnich lat kupując na boku i sprzedając obrazy podczas sobotnich kiermaszy sztuki. Tam właśnie go nabył.
– Kiedy to było?
Długo zastanawiała się nad odpowiedzią, jakby spoglądając wstecz na biegnące szybko, niczym się od siebie nie różniące dni: słońce i niebo, wino i marihuana, smutek i nędza.
– Chyba ze dwa miesiące temu. W każdym razie wtedy zabrał mi te pięćdziesiąt dolarów. Kiedy sprzedał Paulowi Grimesowi obraz, nie oddał mi ich. Zatrzymał całą gotówkę. Nie chciał, żebym wiedziała, ile dostał. Ale przynajmniej żyliśmy za to do tej pory. – Rozejrzała się po pokoju. – O ile można to nazwać życiem.
Wyjąłem z portfela dwudziestkę i położyłem ją na stole. Spojrzała uważnie najpierw na banknot, potem na mnie.
– Za co pan mi to daje?
– Za informacje.
– Nie na wiele się panu przydałam. Jake utrzymywał tę transakcję w tajemnicy. Chyba wydawało mu się, że trafił na złotą żyłę.
– Myślę, że istotnie na nią trafił, a w każdym razie starał się ją odkryć. Czy mogłaby pani zdobyć dla mnie jeszcze kilka informacji?
– Czego chce się pan dowiedzieć?
– Skąd wziął się ten obraz. – Raz jeszcze pokazałem jej portret Mildred Mead. – Od kogo kupił go Jake. Interesują mnie też wszystkie inne szczegóły, które uda się pani zdobyć.
– Czy mogę zatrzymać tę fotografię?
– Nie. Mam tylko jedną odbitkę. Będzie pani musiała go opisać.
– Komu?
– Handlarzom sprzedającym obrazy na sobotnim kiermaszu. Zna ich pani przecież, prawda?
– Większość z nich.
– Okey. Jeśli zdobędzie pani jakieś ciekawe informacje, dostanie pani następną dwudziestkę. Za nazwisko i adres kobiety, która sprzedała Jake’owi obraz, gotów jestem dać setkę.
– Przydałoby mi się sto dolarów. – Ale poznałem po jej wyrazie twarzy, że do końca życia nie ma nadziei ujrzeć takiej sumy. – Jake i ja mieliśmy pecha. Od kiedy zszedł się ze mną, stale prześladowały go nieszczęścia. – Mówiła teraz szorstkim tonem. – Szkoda, że nie mogłam umrzeć zamiast niego.
– Niech pani tak nie mówi – powiedziałem. – Wszyscy umieramy zbyt wcześnie.
– Dla mnie już i tak jest za późno.
– Proszę jeszcze trochę poczekać. Zacznie pani życie od nowa. Jest pani jeszcze młoda, Jessie.
– Czuję się stara jak świat.
Na dworze zaszło właśnie słońce. Jego ostatnie promienie rozchodziły się po powierzchni morza jak gwałtowny pożar, ogarniający powierzchnię wody.
Kiedy dojechałem do centrum, czerwone niebo już ciemniało. W jasno oświetlonych sklepach nie było prawie klientów. Zaparkowałem w pobliżu redakcji, wszedłem po schodach i dotarłem do działu informacji. W pokoju nie było nikogo.
– Czy mogę panu w czymś pomóc? – spytała za moimi plecami gardłowym głosem jakaś przechodząca akurat korytarzem kobieta.
– Mam nadzieję, że tak. Szukam Betty.
Była to drobna, siwowłosa dama w grubych szkłach, nienaturalnie powiększających jej oczy. Spoglądała na mnie z bystrą, przyjazną ciekawością.
– Pan Archer, prawda? Potwierdziłem jej domysł.
Oznajmiła mi, że nazywa się Fay Brighton i prowadzi redakcyjną kartotekę.
– Betty Jo prosiła mnie, żebym panu przekazała wiadomość. Wróci najpóźniej o pół do ósmej. – Zerknęła na mały, złoty zegarek, podnosząc rękę niemal do oczu. – To już zaraz. Nie będzie pan długo czekał.
Pani Brighton zasiadła na powrót za ladą w zastawionym szafkami na akta pokoju. Czekałem pół godziny, wsłuchując się w wieczorne odgłosy pustoszejącego miasta. Potem zapukałem do drzwi jej gabinetu.
– Betty chyba machnęła na mnie ręką i poszła do domu. Czy wie pani, gdzie mieszka?
– Prawdę mówiąc nie. Po rozwodzie zmieniła mieszkanie. Ale chętnie to sprawdzę.
Otworzyła wykaz pracowników i przepisała na kartce papieru adres i numer Betty: „Seabres Apartments, numer 8, telefon 967-9152”. Potem wyjęła spod lady aparat. Gdy wykręcałem numer i nadsłuchiwałem, nie odrywała wzroku od mej twarzy. Telefon Betty zadzwonił dwanaście razy, zanim odłożyłem słuchawkę.
– Czy wspominała pani może, gdzie się wybiera?
– Nie, ale odbyła szereg rozmów telefonicznych. Kilka z nich przeprowadziła stąd, więc mimo woli słyszałam. Betty dzwoniła do różnych miejscowych zakładów dla rekonwalescentów, usiłując znaleźć jakąś krewną. Tak przynajmniej twierdziła.
– Czy wymieniła jej nazwisko?
– Chyba brzmiało ono Mildred Mead. Tak, jestem tego pewna. Zdaje mi się, że ją znalazła. Wybiegła z pośpiechem i miała w oczach taki dziwny wyraz… wie pan? Ambitna młoda reporterka na tropie sensacji. – Z westchnieniem wypuściła powietrze. – Sama taka byłam.
– Czy mówiła pani, dokąd się wybiera?
– Betty Jo? – Pani Brighton zaśmiała się, najwyraźniej ubawiona. – Kiedy zbiera materiał do artykułu, nie powiedziałaby nawet najbliższemu przyjacielowi, która jest godzina. Późno zaczęła, a teraz ma bzika na punkcie swego zawodu. Ale przecież pan to wszystko wie, jeśli jest pan jej przyjacielem.
Nie zadane pytanie zawisło między nami w powietrzu.
– Tak – powiedziałem. – Jestem jej przyjacielem. Jak dawno wyszła?
– Chyba ze dwie godziny temu, może więcej. – Spojrzała na zegarek. – Myślę, że koło wpół do szóstej.
– Samochodem?
– Nie mam pojęcia. I nie powiedziała nic, co pomogłoby mi się domyślić, dokąd jedzie.
– Gdzie jada kolację?
– Różnie. Widuję ją czasami w „Tea Kettle”. To zupełnie dobry lokal, trochę dalej na tej samej ulicy. – Wskazała kciukiem w kierunku morza.
– Czy byłaby pani uprzejma przekazać jej wiadomość, o ile wróci do redakcji?
– Chętnie bym to zrobiła. Ale ja też wychodzę. Nie jadłam cały dzień i szczerze mówiąc czekałam tylko na pana, żeby przekazać wiadomość od Betty. Jeśli napisze pan kartkę, zostawię jej na biurku.
Położyła na ladzie niewielki arkusz czystego papieru i przesunęła go w moim kierunku. Napisałem na nim: „Żałuję, że Cię nie zastałem. Zgłoszę się jeszcze raz w ciągu wieczora. Później będę w motelu”.
Podpisałem się „Lew”. Potem, po chwili wahania, dodałem na początku słowo: „Kochanie”. Złożyłem kartkę i wręczyłem ją pani Brighton. Zaniosła ją do działu informacji.
Wróciwszy, rzuciła mi zakłopotane spojrzenie, pod wpływem którego zacząłem się zastanawiać, czy przeczytała mój list. Odczułem gwałtowaną pokusę, by poprosić o jego zwrot i wykreślić dopisane słowo. Chyba od dobrych kilku lat nie wymówiłem tego słowa ani nie napisałem go do żadnej kobiety. Teraz jednak tkwiło w moich myślach jak skurcz bólu – lub nadziei.
Читать дальше