– Nie zrobiliśmy jej nic złego – powiedział pospiesznie.
– Wcale wam tego nie zarzucam.
– Ale może szeryf zacznie nas teraz gnębić. Tylko dlatego, że udzieliliśmy schronienia córce Biemeyera.
– Mam nadzieję, że nie. Jeśli pan chce, wstawię się u niego za wami.
– Byłbym bardzo wdzięczny. – Wyraźnie się odprężył i odetchnął z ulgą.
– W zamian za to – powiedziałem – może pan zrobić coś dla mnie.
– A mianowicie? – znów zaczął traktować mnie podejrzliwie.
– Pomóc mi w nawiązaniu kontaktu z Mildred-Mead. Rozłożył ręce, kierując dłonie ku górze.
– Nie wiem jak. Nie mam jej adresu.
– Przecież płaci jej pan raty za dom?
– Nie bezpośrednio. Przez bank. Nie widziałem jej ani razu od chwili, kiedy wyjechała do Kalifornii. Było to wiele miesięcy temu.
– Który bank pośredniczy w tej transakcji?
– Southwestern Savings, oddział w Copper City. Powiedzą tam panu, że nie jestem oszustem. I naprawdę nie jestem, niech mi pan wierzy.
Uwierzyłem choć nie bez zastrzeżeń. Ale miał dwa głosy. Jeden należał do człowieka, usiłującego zdobyć swoje miejsce w świecie nadprzyrodzonym. Drugi głos, który usłyszałem przed chwilą, był głosem człowieka kupującego sobie za cudze pieniądze dom w świecie doczesnym.
Była to niestabilna kombinacja. Mógł skończyć jako oszust, jako radiowy kaznodzieja słuchany przez milion wyznawców lub barman we Fresno, zajmujący się leczeniem chorych dusz. Być może wykonywał już kiedyś niektóre z tych zawodów.
Ale byłem skłonny zaufać mu do pewnych granic. Wręczyłem mu kluczyki od niebieskiego Forda, prosząc, by zatrzymał je dla Freda, na wypadek, gdyby znalazł się on jeszcze kiedyś w tych stronach.
Zjechaliśmy prowadzącą z góry szosą pod posterunek, na którym siedział Fred w towarzystwie zastępcy szeryfa. Trudno było powiedzieć na pierwszy rzut oka, czy jest więźniem, czy pacjentem. Miał nos zaklejony plastrem, a obie dziurki zatkane kłębuszkami waty. Wyglądał jak człowiek ponoszący w życiu same klęski.
Szeryf, który odniósł właśnie drobne zwycięstwo, wszedł do swego biura, by zatelefonować. Mówił do aparatu głosem pełnym zrozumienia, zmieszanego z odpowiednią dozą szacunku. Ustalał szczegóły odwiezienia Doris do domu odrzutowcem, który miała przysłać kopalnia miedzi.
Podniósł głowę, ukazując zaczerwienioną twarz oraz błyszczące z podniecenia oczy i wręczył mi słuchawkę.
– Pan Biemeyer chce z panem mówić.
Nie miałem ochoty rozmawiać z Biemeyerem ani w tym, ani w jakimkolwiek innym momencie. Wziąłem jednak słuchawkę.
– Mówi Archer – powiedziałem.
– Myślałem, że odezwie się pan do mnie. Płacę panu w końcu ciężkie pieniądze.
Nie przypomniałem mu, że dała mi je jego żona.
– Właśnie się do pana odezwałem.
– Dzięki szeryfowi Brothertonowi. Wiem, jak działają prywatni detektywi w pańskim rodzaju. Zwalają całą robotę na policję, a potem zjawiają się i przypisują sobie wszystkie zasługi.
Pod wpływem nagłego ataku złości o mało nie przerwałem połączenia. Musiałem sobie przypomnieć, że cała sprawa nie jest jeszcze bynajmniej zakończona. Skradziony obraz nie odnalazł się. Doszły też dwa nie wyjaśnione morderstwa – Paula Grimesa, a teraz także Williama Meada.
– Zasług wystarczy dla wszystkich – powiedziałem. – Mamy pańska córkę. Jest w niezłym stanie. O ile wiem, ma jutro polecieć do domu jednym z pańskich samolotów.
– Z samego rana. Właśnie skończyłem ustalać wszystko z szeryfem Brothertonem.
– Czy mógłby pan przesunąć odlot na trochę późniejsze godziny ranne? Muszę załatwić w Copper City kilka spraw, a mam wrażenie, że pańska córka nie powinna podróżować bez opieki.
– Opóźnienie nie jest mi na rękę – powiedział. – Moja żona i ja chcemy jak najszybciej zobaczyć Doris.
– Czy mogę mówić z panią Biemeyer?
– Chyba tak – zgodził się niechętnie. – Stoi obok mnie. Usłyszałem dochodzącą z drugiego końca przewodu niewyraźną wymianę zdań, a potem głos Ruth Biemeyer.
– Pan Archer? Cieszę się, że pan dzwoni. Doris nie została aresztowana, prawda?
– Nie. Fred również jest na wolności. Chcę przywieźć ich jutro samolotem firmy. Ale nie wiem, czy uda mi się wydostać stąd wcześniej, niż o dwunastej w południe. Czy nie ma pani nic przeciwko temu?
– Nie.
– Dziękuję bardzo. Dobranoc, pani Biemeyer. Odłożyłem słuchawkę i oznajmiłem szeryfowi, że Doris, Fred i ja odlecimy nazajutrz o dwunastej. Nie zgłaszał obiekcji. W wyniku rozmowy, jaką odbyłem przez telefon, spłynęła na mnie część potęgi Biemeyerów.
Korzystając z tego dotrzymałem słowa i wstawiłem się za członkami sekty zamieszkującej Kanion Chantry’ego oraz oznajmiłem, że biorę odpowiedzialność za Freda. Szeryf zgodził się. Dodał też, że Doris spędzi noc w jego domu.
Fred i ja wynajęliśmy dwuosobowy pokój w motelu. Miałem ochotę się napić, ale sklep był zamknięty i nawet piwo okazało się nieosiągalne. Nie miałem szczotki do zębów ani maszynki do golenia. Byłem zmęczony jak wół.
Ale kiedy usiadłem na łóżku, poczułem się zadziwiająco dobrze. Dziewczyna była bezpieczna. A chłopak znajdował się w moich rękach.
Fred wyciągnął się na łóżku, plecami do mnie. Jego ramiona drgały spazmatycznie, a z ust wydobywał się dźwięk przypominający czkawkę. Zdałem sobie sprawę, że płacze.
– O co chodzi, Fred?
– Wie pan dobrze, o co. Moja kariera jest skończona i to na zawsze. Zanim się w ogóle zaczęła. Stracę posadę w muzeum. Pewnie wsadzą mnie do więzienia i wie pan, co się wtedy ze mną stanie. – Kłębki waty, które miał w nosie, tłumiły jego głos.
– Czy byłeś już karany?
– Nie. Oczywiście, że nie. – Wydawał się zaszokowany moim przypuszczeniem. – Nigdy nie miałem żadnych kłopotów.
– Więc pewnie ci się uda uniknąć więzienia.
– Naprawdę? – Usiadł na łóżku i spojrzał na mnie wilgotnymi, zaczerwienionymi oczami.
– Chyba że zaszły jakieś nie znane mi okoliczności. Dotąd nie rozumiem, dlaczego wziąłeś ten obraz z domu Biemeyerów.
– Chciałem go zbadać. Mówiłem panu już o tym. Doris sama zaproponowała, bym go zabrał. Interesowała się tą sprawą tak samo jak ja.
– Ale czego się chciała dowiedzieć?
– Czy jest to naprawdę Chantry. Chciałem wykorzystać moje wiadomości fachowe. Pokazać im, że nadaję się do czegoś – dodał stłumionym głosem.
Usiadł na krawędzi łóżka, stawiając stopy na podłodze. Ten trzydziestoletni chłopiec był młody jak na swój wiek i choć niewątpliwie inteligentny, zachowywał się dość głupio. Widocznie ponury dom na O1ive Street nie nauczył go wiele na temat spraw tego świata.
Potem przypomniałem sobie, że nie mogę zbyt bezkrytycznie wierzyć w jego dziwną opowieść. W końcu sam się przyznał, że jest kłamcą.
– Jesteś ekspertem – powiedziałem – więc chciałbym usłyszeć twoją opinię o tym obrazie.
– W gruncie rzeczy nie jestem ekspertem.
– Ale masz prawo wypowiedzieć się jako fachowiec. Znasz dobrze twórczość Chantry’ego. Czy uważasz, że to on namalował ten obraz Biemeyerów?
– Owszem, proszę pana. Tak uważam. Ale muszę dodać kilka zastrzeżeń.
– Proszę bardzo, zrób to.
– No więc… z całą pewnością nie ma on dwudziestu pięciu lat. Farba jest jeszcze świeża, mogła zostać położona nawet w tym roku. I oczywiście styl uległ zmianie. To zupełnie naturalne. Wydaje mi się, że jest to styl Chantry’ego, jego dojrzalszy styl, ale nie potrafię przysiąc, dopóki nie zobaczę jego innych, niedawno malowanych obrazów. Nie można sformułować teorii czy opinii na podstawie jednego dzieła.
Читать дальше