– Nie rozumiem, dlaczego nie przesłuchano Richarda Chantry?
– To bardzo proste. Chantry opuścił granice stanu jeszcze przed znalezieniem zwłok. Starałem się sprowadzić go tu z powrotem – rozumie pan, nie twierdzę bynajmniej, że był winny – ale przełożeni nie poparli mnie w tej sprawie. Rodzina Chantrych miała jeszcze wielkie wpływy polityczne i ich nazwisko nie zostało wcale wspomniane. Nie ogłoszono nawet, że Mildred Mead była jego matką.
– Czy stary Felix Chantry żył jeszcze w roku 1943?
– Nie. Umarł rok wcześniej.
– Kto prowadził kopalnię miedzi?
– Facet nazwiskiem Biemeyer. Nie był jeszcze oficjalnie głową firmy, ale o wszystkim decydował.
– I on zadecydował, że nie należy przesłuchiwać Richarda Chantry?
– Skąd mogę to wiedzieć?
Mówił teraz innym głosem. Zaczął kłamać lub zatajać prawdę. Podobnie jak każdy szeryf w każdym okręgu kraju musiał mieć swoje polityczne zobowiązania i nienaruszalne tajemnice.
Chciałem go spytać, kogo usiłuje osłaniać, ale zrezygnowałem. Byłem daleko od własnego terenu, wśród ludzi, których nie znałem i nie mogłem w pełni zrozumieć, a w powietrzu unosiła się zapowiedź nieoczekiwanych kłopotów.
Szeryf pochylił się ku mnie lekko, jakby chciał podsłuchać moje myśli. Stojąc tak nieruchomo przypominał mi groźnego, szykującego się do ataku jastrzębia.
– Byłem z panem szczery – powiedział. – Ale pan ukrywa wszystko przede mną. Nie dowiedziałem się nawet, kogo pan reprezentuje.
– Biemeyera – odparłem.
Szeryf uśmiechnął się szeroko nie pokazując zębów.
– Żartuje pan sobie ze mnie.
– Nie. Mówię poważnie. Ta dziewczyna jest jego córką. Jego uśmiech, nie przechodząc żadnej wyraźnej zmiany, przeobraził się nagle w grymas zaskoczenia i lęku. Chyba zdał sobie sprawę, że odkrywa swe uczucia. Rozluźnił mięśnie twarzy, jakby rozprostowywał zaciśniętą pięść, i nadał jej wyraz obojętności. Tylko jego bystre szare oczy pozostały czujne i wrogie. Wskazał kciukiem stojącą za plecami górę.
– Więc dziewczyna, którą pan tam zostawił, jest córką Biemeyera?
– Zgadza się.
– Czy nie wie pan, że jest właścicielem większości akcji kopalni miedzi?
– Wcale tego nie ukrywa – odparłem.
– Ale dlaczego nic mi pan nie mówił?
Niełatwo mi było odpowiedzieć na to pytanie. Być może wyobrażałem sobie, że Doris ma szanse znaleźć szczęście w świecie tak bardzo odległym od świata jej rodziców, przynajmniej na pewien czas. Ale ten świat również należał do Biemeyera.
– Kopalnia miedzi zatrudnia więcej pracowników niż jakakolwiek inna firma w tej części stanu – powiedział szeryf.
– W porządku, poślemy dziewczynę do pracy w kopalni.
– O co panu, do diabła, chodzi? – zesztywniał nagle. – Nikt nie ma zamiaru posyłać jej do pracy.
– Po prostu żartowałem.
– Nie ma w tym nic śmiesznego. Musimy zabrać ją z tej podejrzanej farmy, zanim przytrafi jej się coś złego. Żona i ja możemy ją przenocować. Mamy ładny pokój gościnny – była to kiedyś sypialnia naszej córki. Jedźmy, co?
Szeryf zostawił Freda pod opieką swego zastępcy i pojechaliśmy na górę jego służbowym wozem. Zaparkował go na poboczu, za starym, niebieskim Fordem Freda. Zza przełęczy wyglądał ku nam biały, wyszczerbiony księżyc.
Wielki dom na stoku kanionu tonął w ciemności i ciszy, przerywanej tylko czasem przez chrapanie mężczyzn i cichy płacz jakiejś dziewczyny. Okazała się nią Doris. Podeszła do drzwi, gdy zawołałem jej imię. Miała na sobie białą, flanelową koszulę nocną, okrywającą ją jak namiot od szyi w dół. Jej ciemne oczy były szeroko otwarte, twarz mokra od łez.
– Ubierz się, kochanie – powiedział szeryf. – Zabieramy cię stąd.
– Ale mnie się tu podoba.
– Przestałoby ci się podobać, gdybyś tu została. To nie jest miejsce dla takiej dziewczyny jak ty.
Wyprężyła się i podniosła nagle głowę.
– Nie możecie mnie zmusić do wyjazdu. Przywódca podszedł ku nam za jej plecami, zatrzymując się jednak w pewnej odległości. Milczał. Zdawał się obserwować szeryfa z obojętnością widza, oglądającego cudzy pogrzeb.
– Nie zachowuj się w ten sposób, dobrze? – powiedział szeryf do Doris. – Sam mam córkę, wiem, jak to jest. Wszyscy lubimy przeżyć małą przygodę. Ale potem przychodzi pora powrotu do normalnego życia.
– Ja nie jestem normalna – oznajmiła.
– Nie martw się, jeszcze będziesz, kochanie. Musisz tylko znaleźć właściwego młodego człowieka. To samo zdarzyło się mojej córce. Odeszła z domu i mieszkała przez rok w komunie, w Seattle. Ale wróciła potem do nas, znalazła swego wybrańca, a teraz mają już dwoje dzieci i wszyscy są szczęśliwi.
– Nigdy nie będę miała dzieci – stwierdziła Doris. Ubrała się jednak i ruszyła u boku szeryfa w kierunku jego wozu. Ja zostałem w tyle z przywódcą sekty. Chwiejnym krokiem wyszedł na ganek. W strumieniach padającego z nieba światła jego oczy i siwe włosy zdawały się mieć fosforyzujące własności.
– Chętnie pozwolilibyśmy jej zostać z nami.
– Za określoną cenę?
– Wszyscy wnosimy tyle, na ile nas stać. Stosujemy system dziesiętny – każdy płaci w miarę swych możliwości. Mój wkład ma głównie charakter mistyczny. Niektórzy zarabiają na nasze utrzymanie jako skromni pracownicy.
– Gdzie pan studiował teologię?
– W świecie – odparł. – Benares, Camarillo, Lompoc. Przyznaję, że nie mam dyplomu. Ale udzielałem wielu porad. Mam dar niesienia pomocy ludziom. Mogłem pomóc pannie Biemeyer. Wątpię, czy potrafi to zrobić szeryf. – Wyciągnął rękę i dotknął mego ramienia długą, smukłą dłonią. – Myślę, że mógłbym też pomóc panu.
– W czym?
– Być może w niczym. – Aktorskim gestem rozpostarł ramiona. – Wydaje się pan człowiekiem uwikłanym w nie kończącą się bitwę, w wieczne poszukiwania. Czy przyszło panu kiedyś do głowy, że może należy szukać samego siebie? I żeby się odnaleźć, trzeba być milczącym i nieruchomym, nieruchomym i milczącym? – Opuścił wzniesione ręce.
Byłem tak zmęczony, że poważnie potraktowałem jego pytania, i zacząłem obracać je w myślach. Były to pytania, które sam sobie zadawałem, choć nigdy w takiej formie. W końcu, być może, prawdy, której szukałem, nie można było znaleźć w świecie. Trzeba było wejść na szczyt góry i czekać na jej objawienie lub znaleźć ją w sobie samym.
Ale nawet podczas krótkiej chwili relaksu, w trakcie którego rozważałem ten problem, spoglądałem w kierunku widocznych u wylotu kanionu świateł Copper City, myśląc o tym, co muszę tam załatwić następnego ranka.
– Nie mam pieniędzy.
– Ja też nie – odparł. – Ale zawsze jakoś ich dla wszystkich wystarcza. To dla nas najmniejszy problem.
– Szczęśliwi ludzie – powiedziałem. Udał, że nie dostrzega mojej ironii.
– Cieszę się, że pan to zauważył. Mamy naprawdę wielkie szczęście.
– A skąd wzięliście gotówkę na zakup tego domu?
– Niektórzy z naszych członków mają dochody. – Uśmiechnął się, jakby myśl o tym sprawiała mu przyjemność. – Nie zależy nam na zewnętrznych objawach przepychu, ale nasz dom nie przypomina przytułku dla biednych. Oczywiście nie jest jeszcze w pełni spłacony.
– Nie dziwię się. Słyszałem, że kosztuje was ponad sto tysięcy dolarów.
Jego uśmiech zgasł nagle.
– Czy prowadzi pan dochodzenie w naszej sprawie?
– Teraz, kiedy dziewczyna stąd odeszła, w ogóle przestałem się wami interesować.
Читать дальше