– Zgadza się. Czy podróżujecie razem?
– Zamierzam się z nimi spotkać.
– Znajdzie ich pan pewnie w kanionie. Wyjechali o zachodzie słońca. Ostrzegłem ich, że mogą tam zostać nawróceni. Nie wiem w co wierzą ci ludzie z Towarzystwa Wzajemnej Miłości, ale ich wiara jest niewątpliwie silna. Jeden z nowych członków mówił mi, że oddał sekcie cały majątek, a oprócz tego musiał ciężko pracować. Zdaje się, że siedzą na pieniądzach. Wiem, że zapłacili Mildred za ten dom ponad sto tysięcy. Oczywiście razem z terenem. Więc niech pan mocno trzyma swój portfel.
– Będę uważał, szeryfie.
– Nawiasem mówiąc nazywam się Brotherton.
– Lew Archer.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Podziękowałem mu i ruszyłem w kierunku drzwi. Wyszedł za mną przed sklep. Po pobycie w zadymionym wnętrzu powietrze wydawało się świeże i czyste.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Brotherton, choć wyraźnie naśladował styl bycia prowincjonalnego szeryfa, wydał mi się człowiekiem sympatycznym.
– Nie chcę się wtrącać do nie swoich spraw – powiedział – ale jestem dość bliskim przyjacielem Mildred. Ma ich zresztą sporo. Nigdy nie szczędziła swoich pieniędzy ani swoich względów. Może była zbyt hojna, nie wiem. Mam nadzieję, że nie wpadła w Kalifornii w jakieś kłopoty?
– Ja również.
– Jest pan tam prywatnym detektywem, prawda? Przytaknąłem.
– Czy mógłby mi pan powiedzieć, co pan chce od Mildred?
– Właściwie nie z nią chcę się widzieć. Chodzi mi raczej o tych młodych ludzi, którzy niedawno o nią pytali. Nie wracali jeszcze z góry, prawda?
– Chyba nie.
– Czy to jedyna droga, jaką można się stamtąd wydostać?
– Mogli w razie koniecznej potrzeby zjechać na drugą stronę, przez Tombstone. Ale, jak im zresztą powiedziałem, trudno przejechać tę trasę nocą. Uciekają przed kimś?
– Będę mógł powiedzieć panu coś więcej, kiedy z nimi porozmawiam.
Brotherton zmarszczył brwi.
– Jest pan skrytym człowiekiem, panie Archer.
– Zostałem wynajęty przez rodziców tej dziewczyny.
– Zastanawiałem się nawet, czy nie uciekła od rodziny.
– Nie określiłbym tego aż tak dosadnie. Ale mam nadzieję, że uda mi się odwieźć ją do domu.
Wrócił do sklepu, a ja ruszyłem w górę. Stosując się do wskazówek sklepikarza odnalazłem wkrótce kanion; w jego wylocie migotały odległe światła Copper City. Stało w nim sporo domów, w których pozapalano już lampy. Najwyższą i największą budowlą była obszerna, murowana rezydencja, zwieńczona spadzistym dachem z gontowych klepek i ozdobiona z przodu szerokim gankiem.
Drogę prowadzącą do tego domu zagradzała żelazna brama. Kiedy wysiadłem z wozu, by ją otworzyć, do moich uszu dotarł śpiew siedzących na ganku ludzi; była to pieśń, jakiej nigdy dotąd nie słyszałem. Jej refren zawierał jakąś wzmiankę o Armageddonie i końcu świata. Ganek podobny był do obudowy okrętu i zebrany na nim chór przypominał mi grupę pasażerów śpiewających psalmy na pokładzie tonącego statku.
Przed moim wozem stał na żwirowanym poboczu stary, niebieski Ford Freda Johnsona. Z silnika kapał olej jak krew z rany. Kiedy zbliżyłem się, Fred wysiadł i niepewnie ruszył w kierunku świateł mego wozu. Jego wąsy były mokre i sklejone, a broda poplamiona krwią. Nie poznał mnie.
– Czy coś się stało? Poruszył opuchniętymi ustami.
– Tak. Mają tam moją dziewczynę. Próbują ją nawrócić. Psalm ucichł w połowie frazy, jakby tonący statek nagle poszedł na dno. Śpiewacy schodzili z ganku, zmierzając w naszą stronę. Z wnętrza budynku doszedł nas podniesiony, nabrzmiały lękiem głos dziewczyny. Fred gwałtownie poruszył głową.
– To ona!
Ruszyłem w kierunku bagażnika samochodu, żeby wy jąć z niego rewolwer, potem przypomniałem sobie, że przyjechałem tu wynajętym wozem. Kiedy się odwróciłem, byliśmy już obaj otoczeni przez sześciu czy siedmiu brodaczy w roboczych kombinezonach. Kobiety stanęły z boku, przyglądając się nam chłodno; miały długie spódnice i szczupłe, ascetyczne twarze.
– Zakłócacie nasze wieczorne nabożeństwo – przemówił do mnie monotonnym głosem najstarszy z grupy, mężczyzna około czterdziestki.
– Przykro mi. Szukam panny Biemeyer. Jestem licencjonowanym prywatnym detektywem i działam z polecenia jej rodziców. Szeryf okręgowy wie, że tu jestem.
– Nie uznajemy jego władzy. To święta ziemia, poświęcona przez naszego przywódcę. Jedynym autorytetem jest dla nas głos gór, nieba i naszych sumień.
– Więc powiedz pan swemu sumieniu, żeby kazało panu przywołać waszego przywódcę.
– Musi pan mówić o nim z większym szacunkiem. Odprawia ważną ceremonię.
Znów dotarł do nas podniesiony głos dziewczyny. Fred ruszył w tamtą stronę, ja poszedłem w jego ślady. Mężczyźni w roboczych kombinezonach stłoczyli się w zwartą grupę, zagradzając nam drogę.
Cofnąłem się i zawołałem najgłośniej jak mogłem:
– Hej, szefie! Wyjdź pan tu, do diabła!
Na ganku ukazał się siwy mężczyzna w długiej, czarnej szacie; wyglądał jak człowiek oszołomiony lub porażony przez piorun. Zbliżył się do nas z szerokim, lecz chłodnym uśmiechem. Wyznawcy rozstąpili się przed nim.
– Błogosławieństwo – powiedział do nich; potem zwrócił się ku nam: – Kim jesteście? Słyszałem, że lżycie mnie i przeklinacie. Potępiam to nie ze względu na mnie samego, lecz przez szacunek dla bóstwa, które reprezentuję.
Jedna z kobiet jęknęła z lęku i zachwytu. Uklękła na żwirze i ucałowała dłoń przywódcy.
– Szukam panny Biemeyer – powiedziałem. – Jestem zatrudniony przez jej ojca. Ten dom należał kiedyś do niego.
– Teraz należy do mnie – powiedział i zaraz poprawił się: – Należy teraz do nas. Naruszacie cudzą własność.
Brodaci mężczyźni chóralnym pomrukiem wyrazili solidarność z przywódcą.
– Zapłaciliśmy za ten teren dużo pieniędzy – powiedział najstarszy z nich. – Jest naszym schronieniem w tych niespokojnych czasach. Nie chcemy, żeby zbrukały go kohorty zła.
– Więc przyprowadźcie pannę Biemeyer.
– To biedne dziecko potrzebuje mojej pomocy – oświadczył przywódca. – Zażywała narkotyki. Tonie w falach lęku, już po raz trzeci.
– Nie wyjadę stąd bez niej.
– To samo im mówiłem. – Fred zaszlochał z rozczarowania, żalu i gniewu. – Ale pobili mnie.
– Pan dawał jej narkotyki – oznajmił przywódca. – Sama ml to powiedziała. Czuję się w obowiązku wykorzenić z niej ten nałóg. Niemal wszyscy moi podopieczni zażywali je kiedyś. Ja też byłem grzesznikiem, choć innego rodzaju.
– Powiedziałbym, że jest pan nim nadal – stwierdziłem. – A może uważa pan, że uprowadzenie nie jest czynem nagannym?
– Dziewczyna jest tutaj ze swej własnej, nieprzymuszonej woli.
– Chciałbym, żeby sama mi to powiedziała.
– Bardzo proszę – oświadczył; potem zwrócił się do swych zwolenników: – Pozwólcie im zbliżyć się do naszego domostwa!
Ruszyliśmy ścieżką w kierunku budynku. Brodacze tłoczyli się wokół Freda i mnie, nie dotykając nas jednak. Dochodził do mnie jednak ich zapach. Była to woń zwarzonych nadziei, zatrutych lęków, zjełczałej niewinności i potu.
Kazano nam zatrzymać się na ganku. Zaglądając do wnętrza przez otwarte drzwi frontowe zauważyłem, że jest ono przebudowywane. Centralny hall przerabiany był na dormitorium; pod wszystkimi ścianami stały podwójne, piętrowe łóżka. Zastanawiałem się, ilu wiernych zamierzał zebrać przywódca i ile każdy z nich płaci za łóżko, kombinezon i zbawienie duszy.
Читать дальше