– Z Williamem? Umarł młodo. William był jedynym członkiem tej rodziny, którego znałem i lubiłem. Mieszkał u mnie razem z matką przez kilka lat, choć z przerwami. Studiując w tutejszej akademii sztuk pięknych używał nawet mojego nazwiska. Ale wstąpiwszy do wojska przybrał nazwisko matki. Żył jako William Mead i pod tym nazwiskiem umarł.
– Czy zginął w czasie wojny?
– William umarł w mundurze, ale był wtedy na urlopie – odparł poważnym tonem Lashman. – Został pobity na śmierć, a jego ciało porzucono na pustyni, niedaleko miejsca, w którym mieszka obecnie jego matka.
– Kto go zamordował?
– Nigdy tego nie ustalono. Jeśli potrzebuje pan dokładniejszych informacji, radzę się skontaktować z szeryfem Brothertonem z Copper City. On przeprowadził śledztwo czy też je spartaczył. Nie znam dotąd wszystkich okoliczności. Kiedy Mildred wróciła tu, zidentyfikowawszy zwłoki Williama, nie odezwała się ani słowem przez przeszło tydzień. Wiem, co musiała przeżywać. William nie był moim synem i nie widziałem go już wtedy przez długi czas, ale czułem się tak, jakbym stracił własne dziecko.
Milczał przez chwilę, potem ciągnął dalej:
– Zamierzałem zrobić z niego malarza. Prawdę powiedziawszy wczesne prace Williama były lepsze niż obrazy jego przyrodniego brata i Richard złożył mu komplement, imitując jego styl. Ale to właśnie William został zjedzony przez robaki.
Odwrócił się ku mnie z gniewem, jakbym na powrót sprowadził do jego domu śmierć.
– Sam zostanę przez nie niedługo zżarty. Ale zanim to nastąpi, zamierzam namalować jeszcze jeden portret Mildred. Niech jej pan to powie, dobrze?
– Dlaczego sam jej pan tego nie powie?
– Może to zrobię.
Zauważyłem, że Lashman chce się mnie pozbyć, zanim skończy się popołudniowe światło. Spoglądał co chwila w kierunku okna. Przed wyjściem pokazałem mu jeszcze fotografię obrazu, który wyniósł Fred z domu Biemeyerów.
– Czy to Mildred?
– Tak, to ona.
– Może mi pan powiedzieć, kto malował portret?
– Nie potrafię tego na pewno stwierdzić. W każdym razie na podstawie małej, czarno-białej fotografii.
– Ale czy przypomina obrazy Chantry’ego?
– Chyba tak. Właściwie jest też podobny do moich wczesnych prac. – Spojrzał na mnie nagle; w jego wzroku malowała się powaga, zmieszana z rozbawieniem. – Nie zdawałem sobie aż do tej chwili sprawy, że mogłem wywrzeć na Chantry’ego pewien wpływ. Nie ulega wątpliwości, że ten, kto namalował ten obraz, musiał oglądać moje wczesne portrety Mildred Mead. – Zerknął w kierunku stojącej na sztalugach głowy modelki, jakby mogła ona potwierdzić jego twierdzenie.
– Ale to nie pański obraz, prawda?
– .Nie. Tak się składa, że potrafię malować lepiej.
– Lepiej niż Chantry?
– Chyba tak. Oczywiście, ja nie zniknąłem. Zostałem na miejscu i kontynuowałem pracę. Nie zdobyłem takiej sławy jak ten zaginiony artysta. Ale przetrwałem go, i Bóg
119 mi świadkiem, moje prace przeżyją jego twórczość. Ten portret, który maluję teraz, będzie trwalszy niż dorobek Chantry’ego.
Lashman mówił teraz gniewnym, młodzieńczym głosem. Jego twarz była zaczerwieniona z podniecenia. Odniosłem wrażenie, że nawet teraz, jako starzec, nadal współzawodniczy z Chantrym o prawa do Mildred Mead.
Chwycił pędzel i trzymając go w dłoni jak broń, odwrócił się z powrotem w stronę nie skończonego portretu.
Pojechałem przez pustynię, a potem na zachód, przedzierając się przez zapadający mrok. Ruch był stosunkowo niewielki, więc pokonałem trasę w dobrym czasie. O dziewiątej byłem już w Copper City i mijałem należącą do Biemeyera dziurę w ziemi. W niewyraźnym, wieczornym świetle wyglądała jak opustoszały plac zabaw, służący olbrzymom lub ich dzieciom.
Znalazłem urząd szeryfa i pokazałem fotokopię swej licencji dyżurnemu kapitanowi. Poinformował mnie, że szeryf Brotherton przebywa na posterunku położonym na północ od miasta, niedaleko swego domku w górach. Wyjął mapę i pokazał mi, jak tam dojechać.
Ruszyłem na północ, w kierunku pasma gór. Ich budowniczowie musieli być jeszcze więksi niż olbrzymy, które wykopały dziurę Biemeyera. W miarę jak zbliżałem się do nich, zasłaniały stopniowo coraz większą połać ciemnego nieba.
Ominąłem ich południowo-wschodnią krawędź, jadąc krętą drogą, która oddzielała leżące po lewej stronie góry od ciągnącej się na prawo pustyni. Ruch na szosie zamierał stopniowo. Zacząłem już podejrzewać, że się zgubiłem, kiedy ujrzałem grupę oświetlonych budynków.
Jednym z nich był posterunek szeryfa. W pozostałych mieścił się niewielki motel i sklep spożywczy, ukryty za stacją benzynową. Na wybrukowanym placyku między domami stał szereg samochodów, wśród których dostrzegłem dwa wozy policyjne.
Postawiłem mój wynajęty pojazd za nimi i wszedłem na posterunek. Oficer dyżurny przyjrzał mi się uważnie i wyznał w końcu, że szeryf przebywa w sąsiednim sklepie spożywczym. Udałem się tam. Tylna sala była ciemna od dymu cygar. Dostrzegłem w niej sporą grupę mężczyzn w kapeluszach z szerokim rondem; popijali piwo z puszek i grali w bilard na stole, obciągniętym pomarszczonym i poplamionym suknem. Panował tam nieznośny upał.
Podszedł do mnie jakiś spocony, łysy mężczyzna w białym niegdyś kitlu.
– Jeśli chce pan kupić coś do jedzenia, to sklep jest już właściwie nieczynny.
– Chciałbym tylko puszkę piwa. I kawałek sera.
– Tyle mogę panu podać. Ile tego sera?
– Pół funta.
Po chwili powrócił z moim zamówieniem.
– Dolar pięćdziesiąt.
– Czy blisko stąd do Kanionu Chantry’ego? – spytałem, wręczając mu gotówkę.
Kiwnął potakująco głową.
– Trzeba skręcić w drugą drogę odchodzącą na lewo od szosy… chyba o milę stąd na północ. Potem jeszcze ze cztery mile do skrzyżowania dróg. Skręci pan w lewo i po dwóch milach wjedzie pan do kanionu. Czy jest pan od tych ludzi, którzy kupili dom?
– Nie wiem, o kim pan mówi?
– Zapomniałem, jak oni się nazwali. Remontują stary dom, chcą go przerobić na jakąś osadę religijną. – Odwrócił się w kierunku tylnej sali i podniósł głos: – Szeryfie! Jak nazywają się ci faceci, którzy kupili dom Chantry’ego?
Jeden z grających w bilard mężczyzn oparł kij o ścianę i podszedł do nas, stąpając wysokimi, lśniącymi butami po własnym cieniu. Miał pięćdziesiąt kilka lat i siwe wąsy, jakie noszą wojskowi. Na jego piersi błyszczała gwiazda szeryfa. Podobny błysk dostrzegłem w jego oczach.
– Towarzystwo Wzajemnej Miłości – powiedział, zwracając się do mnie. – Czy ich właśnie pan szuka?
– Nie. Szukam Mildred Mead. – Pokazałem mu fotokopię licencji.
– Człowieku, pomyliły się panu stany. Mildred sprzedała wszystko jakieś trzy miesiące temu i przeniosła się do Kalifornii. Nie mogła już znieść samotności, tak mi w każdym razie mówiła. Tłumaczyłem jej, że przecież ma tu przyjaciół, ale postanowiła przeżyć ostatnie lata wśród swoich w Kalifornii.
– Ale gdzie w Kalif ornii?
– Nie powiedziała mi. – Szeryf wydawał się zakłopotany.
– Jak się nazywają ci ludzie, do których wyjechała?
– Nie mam pojęcia.
– Czy to jej krewni?
– Mildred nic nie mówiła. Nigdy nie zwierzała się na temat swojej rodziny. Musiałem to samo tłumaczyć parze młodych ludzi, którzy byli tu dziś przed panem.
– Młody człowiek i dziewczyna w niebieskim Fordzie? Szeryf kiwnął głową.
Читать дальше