Pierwszy przyszedł najbardziej punktualny tajniak, Fałniewicz.
– Melduję się, panie kierowniku. – Zdjął kapelusz i wyciągnął z kieszeni płaszcza „Lubliner Tugblat”. – Tu też jest notka o Binderze.
Podkomisarz rzucił okiem na krótki tekścik na trzeciej stronie. Jidisz był na tyle podobny do niemieckiego, że zrozumiał ogólny sens. Ale niewiele wyczytał – kilka zdań bez żadnych komentarzy redaktora, tak jakby morderstwo Bindera miało miejsce gdzieś w Meksyku albo w innej Rodezji. Pierwszą stronę zdominowało zdjęcie grupki smutnych, długowłosych i pejsatych młodych Żydów na tle wyższej uczelni talmudycznej. Zyga pamiętał jej otwarcie w czerwcu, bo cała policja przez tydzień nie robiła nic poza zabezpieczeniem uroczystości. Zjechało się prawie pięćdziesiąt tysięcy ludzi, w tym najsłynniejsi rabini z całego świata i minister Czerwiński. Już wtedy nowoczesny budynek dziwnie kontrastował podkomisarzowi z tłumem w myckach i chałatach.
– No i co tam piszą? – zapytał Fałniewicz.
– Że nie żyje – uśmiechnął się Maciejewski. – Ja na ich miejscu raczej bym się cieszył.
Zamknął szufladę biurka na klucz i wsunął go do bocznej kieszeni marynarki.
– Panie komisarzu – zwrócił się do Krafta – proszę przekazać wywiadowcom, żeby rozpytali o Bindera wśród dziennikarzy. „Głos”, „Express” i tak dalej. „Kurier” i Zakrzewskiego biorę na siebie. Może jak się któregoś przyciśnie, to powie coś więcej, niż napisał. I niech pan da coś do roboty Tomaszczykowi, żeby nie przeszkadzał. Jakby ktoś dzwonił, wrócę druga, może trzecia.
Wychodząc z komisariatu, wpadł na Zielnego. Tajniak z uśmiechem patrzył, jak w drzwiach szarpie się z mundurowymi jakiś postawny obdartus z zarośniętą gębą.
– To ja zabiłem redaktora Bindera! – wrzeszczał, zionąc wódką. – To ja zabiłem!
– Jezus Maria, panie kierowniku, mus go będzie przesłuchać – zmartwił się Zielny.
Natręt najwyraźniej to usłyszał, bo wykręcił się w stronę wywiadowcy i zaryczał pieśń bojową proletariatu:
Krew naszą długo leją katy,
Wciąż płyną ludu gorzkie łzy,
Nadejdzie jednak dzień zapłaty,
Sędziami wówczas będziem myl
– Wezwę karetkę od Jana Bożego – zaproponował dyżurny przodownik.
– Jeszcze by co! – prychnął Maciejewski. – Jaki z niego wariat? Noce zimne, to sobie łachmyta umyślił zrobić hotel u nas na dołku. Zabierzcie go i wyrzućcie od podwórka.
– Dziś też kogoś zabiję! Jak psa. Zobaczycie, gliny! – odgrażał się pijak, ale młody posterunkowy boleśnie wykręcił mu rękę i poprowadził obdartusa w głąb korytarza.
* * *
Przeskakując kałużę, Maciejewski nieco się zdziwił – wcale nie zauważył, że w nocy, a może nad ranem popadało. Lekki wiatr rozpędził nieco chmury i jakby zrobiło się cieplej. Jednak Zyga był połamany niczym reumatyk. Czuł to zwłaszcza teraz, gdy po raz pierwszy od wielu godzin trochę rozruszał mięśnie.
„Trzeba będzie zadzwonić do Lennerta – przypomniał sobie. – Warto by wieczorem poboksować. Chociaż czy ja wiem…”
Przepuścił przejeżdżającą dorożkę i przeciął na ukos Krakowskie Przedmieście. Mijając „Astorję”, bezwiednie przełknął ślinę, ale odżałował obiad – w porze kolacji smakował mu zwykle lepiej – i wszedł do księgarni Gebethnera i Wolfa.
Cichy dzwonek u drzwi zbudził sennego sprzedawcę.
– Dzień dobry. – Księgarz podniósł się z krzesła. Poprawiając okulary, najwyraźniej próbował sobie przypomnieć klienta i zachęcić go do zostawienia paru złotych trafnym pytaniem. Ale pamięć mu nie pomogła, więc zaczął mało odkrywczo: – Czym mogę panu służyć?
Zyga rozejrzał się. Gdy jeszcze studiował, często odwiedzał tę księgarnię i rzadko zdarzało się, aby był w niej jedynym kupującym. Na ścianie naprzeciw lady wisiała informacja za szkłem:
Płatna wypożyczalnia książek
Uwaga: Za każde uszkodzenie książki odpowiada ostatni czytelnik, o ile przy wypożyczaniu nie zgłosił uszkodzenia pracownikowi wypożyczalni.
Obok stał regał z mocno zaczytanymi lekturami szkolnymi, prawie całym Sienkiewiczem i powieściami Karola Maya. Nie wyglądały jednak na szczególnie przetrzebione.
„Albo kryzys, albo takie-panie-czasy” – pomyślał podkomisarz. Jego wzrok prześliznął się po sprzedawcy, dwudziestoparoletnim szczupłym mężczyźnie w starej marynarce i urzędniczych zarękawkach.
– Czy ma pan jakiś tomik wierszy Trąbicza? Najchętniej najnowszy.
– Trąbicza! – Księgarz nieco się ożywił. – Proszę, został jeszcze „Nad strugą” z dwudziestego siódmego, a tu najnowszy, tegoroczny. Jest również antologia… Zaraz podam. A może zechce pan też coś innego z awangardy?
Na twarz Maciejewskiego momentalnie wypłynął służbowy uśmiech.
– Pan zna się na poezji, jak widzę?
– Ja?… – Sprzedawca spuścił oczy. – Trochę.
Zyga odgadł, że księgarz pewnie sam próbuje coś skrobać w małym pogniecionym kajecie, który wystawał mu z kieszeni. Maciejewski oparł się lekko o ladę.
– A ja, widzi pan, niestety wcale. Może mi pan powiedzieć coś o Trąbiczu? On jest chyba z Lublina, czy z kimś go mylę?
– To redaktor naczelny „Kuriera”, znany człowiek. Znakomity poeta.
– Pan zna go pewnie osobiście?
– Osobiście? W żadnym razie. Ale wspiera młodych pisarzy. O, podobno wielu pomógł.
– A może mi pan polecić tomik któregoś z jego… – podkomisarz urwał – uczniów?
– Ich wiersze ukazują się czasem w „Kurierze”, a tomik… Miał być „Krew na sztandarze” Józefa Zakrzewskiego, ale cenzura… – Młody księgarz nerwowo potarł ręce. – Z awangardy gorąco polecam Tadeusza Peipera, choć całkiem inna szkoła wyrazu. Powiedziałbym…
– Dziękuję, zacznę od Trąbicza. – Zyga wyjął portfel, uważając, żeby nie odchylić poły marynarki, pod którą miał rewolwer. – Proszę dać mi książkę spod spodu, mało dotykaną. To na prezent – wyjaśnił z uśmiechem. – I niech pan nie pakuje.
– Polecamy się na przyszłość – powiedział z lekkim ukłonem sprzedawca.
Zdziwił się, że klient zamiast darmowego przecież eleganckiego arkusika papieru woli włożyć tomik do taniej szarej koperty. I że nie zdjął nawet rękawiczek ani nie przekartkował książki.
Maciejewski ruszył prosto do redakcji „Kuriera”. Chciał pójść na skróty przez Plac Litewski, ale szybko zmienił zamiar. Teren po dawnej cerkwi dziś też zapełniali harcerze i uczniowie zebrani chyba ze wszystkich szkół. Znów ćwiczyli pieśni legionowe. Trzy dziewczyny w beretach gimnazjum handlowego próbowały się urwać w stronę parku, ale zawrócił je mundurowy pełniący tu służbę.
Nie było sensu przeciskać się przez taki tłok i straszyć młodzież gębą z trzydniowym zarostem. Obszedł plac, starając się na złość iść nierównym krokiem, gdy dobiegało: „Maszerują strzelcy, maszerują…”. Na nic – jego też nauczono maszerować i uczyniono z tego nawyk trwalszy nawet od palenia. Skręcił w Radziwiłłowską, gdzie na tyłach Urzędu Wojewódzkiego mieściła się redakcja „Kuriera”.
Minął znudzonego stróża i wszedł po kilku schodkach na niski parter. Zgiął już palce, żeby zapukać, jednak po krótkim namyśle od razu złapał za klamkę. Drzwi skrzypnęły i odsłoniły zagracony biurkami pokój przesycony dymem perfumowanych papierosów.
– Pan redaktor Trąbicz? – spytał Maciejewski jedynego człowieka w pomieszczeniu, pulchnego mężczyznę przed trzydziestką o nieco nieobecnym spojrzeniu. Siedział w kącie pod oknem i wkręcał właśnie kartkę do maszyny. Papieros żarzył się w popielniczce obok dwu delikatnie zduszonych niedopałków. Nieco dalej leżało prawie puste pudełko czekoladek.
Читать дальше