– Masz może kawę w termosie? – zapytał Krafta.
– Ale z mlekiem – uprzedził zastępca, sięgając do teczki.
– A jakichś kanapek żona ci nie zrobiła? – indagował dalej Maciejewski, kiedy już jego wczorajsza, pełna zacieków filiżanka napełniała się aromatycznym płynem.
* * *
Wywiadowcy nie przynieśli praktycznie żadnych informacji. Znajomi Bindera nic nie wiedzieli, co rozmowniejsi potrafili tylko dzielić się ze śledczymi podejrzeniami. Wszystkie one były równie interesujące co rewelacje podkomisarza Tomaszczyka. Dopiero po dziesiątej Fałniewicz wraz z Grzewiczem i jednym mundurowym przytaszczyli kilka paczek archiwalnych numerów „Głosu”.
– Nie chcieli dać – wysapał tajniak. – Ale nawinął się Zielny. Żeby pan kierownik widział, jakie słodkie oczy robił do takiej jednej redaktorki. W końcu tak kobitę zbałamucił, że zmiękła jak wosk.
– Jak to do jednej takiej?! – oburzył się Zielny, który właśnie wniósł ostatni pakunek. – Do najważniejszej, od recenzji kinowych. Co ja bym z innymi babami począł, gdyby nie te jej gadki szmatki w gazecie?! Wystarczy przeczytać i wiadomo, co trzeba mówić… Ale teraz mierzy wyżej, no bo co, panie kierowniku? Albo plajta, albo kop w górę. – Wywiadowca postawił obwiązaną szpagatem stertę obok biurka Zygi i poprawił fryzurę. Maciejewski zauważył, że Zielny, choć był we wczorajszej koszuli, to zmienił krawat. – Ona chce pisać takie kawałki społeczne, więc powiedziałem, że załatwię jej wspomnienia z drogi od grzechu do upadku. Znaczy zaprowadzę do kurew, żeby zapytała, czemu się kurwią – dodał, widząc, że Grzewicz nie zrozumiał. – No i, ma się rozumieć, zapewnię jej pełne bezpieczeństwo.
– Darowalibyście sobie te farmazony – skrzywił się Kraft.
– Jak sobie pan komisarz życzy. Jakieś rozkazy, panie kierowniku?
– Właśnie, co tam w burdelach? Znają Bindera?
– Nie, i to z całą pewnością.
– Trudno. Przełećcie się po mieście, może wam coś wpadnie w ucho – machnął ręką Zyga. – Odprawa na Anioł Pański.
Kiedy wyszli, Maciejewski wyjął scyzoryk i wraz z Kraftem wzięli się za rozpakowywanie „Głosu Lubelskiego” z ostatniego roku. Zyga zaczął przeglądać gazety od numeru, który poszedł do drukarni ostatni przed morderstwem naczelnego. Niewiele się dowiedział. Na pierwszej stronie nie było nic prócz winiety i zdjęcia z podpisem „prof. Edward Achajczyk” – miejsce tekstu pokryła biała plama cenzury. By nikt przed świętem narodowym nie szczekał na rząd i marszałka, podobnymi plamami była upstrzona też druga strona. Na resztę – drobne ogłoszenia, recenzję teatralną, program radiowy i rozważania, dlaczego Unia Lublin znów nie weszła do ekstraklasy, podkomisarz nie zamierzał tracić czasu. Oddał gazetę Kraftowi i sięgnął po kolejną.
– O, tu jest dobre! Przegapiłeś! – roześmiał się nagle Gienek. – „Książeczkę do nabożeństwa zgubiła dziewczynka, biegnąc nieopodal gmachu KUL. Zguba do odebrania w biurze redakcji”.
– A idź w cholerę! – mruknął Maciejewski.
– Co? Nie brzmi jak szpiegowski szyfr? – Kraft też chciał odłożyć ostatni „Głos”, ale nagle Zyga zabrał mu gazetę ze zjadliwym uśmiechem.
– Ty jednak jesteś dobry śledczy, Gienek! – pochwalił. – Szpiegowski szyfr. Kontrwywiad wojskowy kazał sobie meldować o podejrzeniach, no to mu zameldujemy.
– Nie wciągaj mnie w swoje wojenki, Zyga. – Kraft cofnął się na krześle. Wiedział, że Maciejewski miał jakieś osobiste porachunki z wojskowymi, bo niekiedy jego złośliwość wykraczała poza zwykłą rywalizację między policją a armią.
– Jakie wojenki? – burknął podkomisarz. – Pełen oficjał. Pójdzie drogą służbową w zalakowanej kopercie. I niech się biedzą.
* * *
Dochodziła dwunasta, a Maciejewski i Kraft dobrnęli zaledwie do początku czerwca. Znaleźli wszystko i nic – gazeta Bindera zadarła praktycznie z każdym: od marszałka i pana starosty po komunistów, od lubelskich przemysłowców po wyzyskiwany proletariat. Nie było tygodnia, aby nożyce cenzora nie naznaczyły białą plamą chociaż jednego numeru.
– Chyba nic z tego nie będzie, Gienek. – Zyga rzucił na biurko zastępcy kolejny „Głos”. – Z „Expressu” to się przynajmniej człowiek czegoś nauczy.
– Na przykład?
– „Nie eksperymentuj, używaj Olla prezerwatywy” – zarechotał Maciejewski, przypominając sobie reklamę, która póki mu nie spowszedniała, bawiła go do łez. – Przepraszam, Gienek, ty jesteś ojciec dzieciom… Może idź pogadaj z Tomaszczykiem, czy czegoś przypadkiem nie znalazł. Prędzej tobie puści farbę niż mnie.
Kraft zdziwił się nieco. Ta prośba brzmiała trochę tak, jakby Zyga chciał się go pozbyć. Ale dlaczego teraz i w jakim celu – tego zastępca nie potrafił odgadnąć. Zresztą tak ugodowej miny na twarzy Maciejewskiego nie widział co najmniej od roku. Może faktycznie był w kropce i nic nie knuł?
– Słuchaj, Zyga, a co z zabezpieczeniem jutrzejszych obchodów? – zapytał Gienek.
– Daj spokój, co to ja stójkowy jestem?! Nie mieliśmy żadnego cynku o możliwych prowokacjach, wyznacz paru tajniaków i puść w tłum. Ale raczej tych głupszych, lepszych szkoda. Binder to teraz więcej niż świętowanie niepodległości.
Gdy tylko za Kraftem zamknęły się drzwi, Maciejewski szybko otworzył szufladę i wyjął teczkę Trąbicza. Na wierzchu był kilkustronicowy maszynopis Bindera z odręcznymi poprawkami. Zyga uśmiechnął się, sięgając do równego stosu przejrzanych numerów „Głosu”, które zastępca w porządku chronologicznym ułożył na swoim biurku. Wyciągnął te, które bielą upstrzyła cenzura. Jeszcze raz zerknął na pokreślony tekst Bindera:
RYBA PSUJE SIĘ OD GŁOWY
Poeta, pederasta i deprawator
Kto posyła syna do szkół, oczekuje, że nauczyciele prócz
czytania i pisania wpoją mu tam ideały patriotyczne i moralne. Kto
sięga po tom wierszy, spodziewa się w nim znaleźć wzruszenia i
przeżycia, które uwznioślą duszę. Kto wreszcie czyta gazetę, ma
prawo żądać, by informacyj dostarczali mu ludzie, dla których
stać na straży prawdy
przekazywać prawd ę jest najwyższym powołaniem.
Tym straszniejszym jest, gdy odkrywamy, że jeden człowiek przez
całe życie sprzeniewierzał się wszystkim tym trzem powinnościom.
Jako nauczyciel – wybierał ofiary swej chuci, jako poeta – usypiał
czujność rodziców, jako dziennikarz – szkalował innyc h, nie widząc
belki w swoim oku…
Maciejewski z grubsza policzył liczbę wyrazów i próbował je dopasować do którejś z białych plam cenzury. Tylko jedna w miarę odpowiadała wielkością, tyle że przy niej było zdjęcie profesora Achajczyka. Albo więc paszkwil Bindera jeszcze nie został złożony do żadnego numeru, albo redaktor go znacznie skrócił. Choć z drugiej strony dlaczego cenzura broniłaby dobrego imienia Trąbicza? Czasy, gdy bywał pupilkiem magistratu, skończyły się przed rokiem wraz z rozwiązaniem rady miejskiej i wyznaczeniem komisarza rządowego. Wcześniej Trąbicz zasiadał w różnych komisjach kulturalnych i miał wpływ na ustalanie repertuaru miejskiego teatru. Teraz cicho kwilił jak większość tych, którym marzyła się większa władza w rękach samorządów. A sądząc po programach w gazetach, repertuar teatralny też się popsuł.
Zanim wrócił Kraft – oczywiście z niczym – Maciejewski zatarł ślady po swym ukradkowym śledztwie. Sterta papierów na biurku zastępcy leżała nienaruszona niczym dziewica orleańska, a teczka zniknęła w szufladzie. Nie zdążyli zamienić nawet kilku słów, kiedy najpierw od misjonarzy, potem od katedry i innych kościołów dobiegł dźwięk dzwonów, a z Bramy Krakowskiej hejnał miejski.
Читать дальше