Wstałem zza biurka i wszedłem do sklepu.
Mężczyzna ubrany w beżowy płaszcz od deszczu, ściągnięty paskiem, był może troszkę ode mnie starszy, odznaczał się jednak bardzo autorytatywnym sposobem bycia. Obserwowałem bez wielkiego zaskoczenia, jak sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po odznakę policyjną i przedstawił się jako detektyw sierżant Ridger z policji Thames Valley. Wyraził nadzieję, że będę mógł pomóc mu w śledztwie.
Z lekkim poczuciem winy przebiegałem w myślach wszystkie możliwe okoliczności jakiegoś niewłaściwego postępku, zanim doszedłem do bardziej rozsądnego wniosku, że jego wizyta może mieć jakiś związek z wypadkiem. I to była w pewnym sensie prawda, choć niezupełnie tak, jak sobie wyobrażałem.
– Czy zna pan niejakiego pana d’Alban? – Wyraźnie szukał w pamięci. – Pana Jamesa d’Alban?
– Znam. Został ranny wczoraj na przyjęciu u Hawthornów. Ale on chyba… przeżył? – W ostatniej chwili wystraszyłem się słów „nie umarł”.
– Zgadza się, proszę pana. O ile mi wiadomo, leży w szpitalu Battle z połamanymi żebrami, przekłutym płucem i wstrząsem mózgu.
Wystarczająco dużo powodów do zejścia, pomyślałem ironicznie. Biedny Jimmy.
Ridger miał krótko i niezwykle schludnie ostrzyżone włosy, czujne piwne oczy, zegarek połączony z kalkulatorem i wyposażony w mnóstwo guzików. Odznaczał się również zupełną nieumiejętnością nawiązywania kontaktów. Powiedział bezbarwnie:
– Pan d’Alban trochę oprzytomniał w karetce w drodze do szpitala i zaczął mówić, bezładnie, ale z uporem, o człowieku nazwiskiem Larry Trent i o jakiejś niemożliwej do wymówienia whisky, która nie była taka, jak być powinna, i o tym, że gdyby pan jej spróbował, na pewno by pan wiedział.
Czekałem w milczeniu.
– W karetce z panem d’Alban jechał mundurowy policjant – kontynuował Ridger – który przekazał nam treść tych wypowiedzi, zdając sobie sprawę, że mamy powody, by się nimi zainteresować. Powiedział, że wczoraj pan d’Alban nie był w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie, wręcz nie zdawał sobie sprawy, że ktoś się w ogóle do niego zwraca.Wolałbym chyba, żeby Ridger wyrażał się bardziej naturalnie, zamiast imitować czytanie z notesu. Pani Palissey słuchała żarliwie, udając, że nic ją to nie obchodzi, a tuż za nią tkwił Brian, który aż marszczył brwi, usiłując cokolwiek zrozumieć. Ridger spojrzał na nich lekko obruszony i zapytał, czy moglibyśmy porozmawiać bardziej prywatnie.
Zabrałem go do maleńkiego kantorka, gdzie mieściło się jedynie biurko, dwa krzesła i grzejnik, jego powierzchnia nie przekraczała bowiem dwóch i pół metra kwadratowego. Ridger, nie tracąc czasu, zasiadł na krześle dla gości i zaczął:
– Próbowaliśmy przesłuchać pana d’Alban dziś rano, ale leży jeszcze na oddziale intensywnej opieki i lekarz nie chciał nas wpuścić. – Wzruszył ramionami. – Mówią, że może jutro to się uda, ale dla naszych celów może być za późno.
– A wasze cele… to? – spytałem.
Zdawało się, że po raz pierwszy spojrzał na mnie jak na osobę, nie tylko pomoc w śledztwie; nie byłem jednak pewien, czy ta zmiana mi się podoba, bo pod tym cieplejszym zainteresowaniem kryla się skłonność do manipulacji. Miałem w życiu do czynienia z dziesiątkami przedstawicieli handlowych goniących za klientem, a postawa Ridgera przypominała ich do złudzenia. Potrzebował ode mnie czegoś, co wymagało perswazji.
– Czy potwierdza pan, że pan d’Alban rozmawiał z panem o tej whisky?
– Owszem, wczoraj rano. Ridger nie ukrywał satysfakcji.
– Może nie wie pan o tym, że Larry Trent zginął we wczorajszym wypadku.
– Wiem.
– A więc… – Chrząknął dyskretnie, zniżając konfidencjonalnie głos, rysy jego twarzy złagodniały, tracąc swój naturalny autorytatywny wyraz. – Prawdę mówiąc, mieliśmy już skargi na „Silver Moondance”. Już dwukrotnie przeprowadzano tam inspekcję, za każdym razem robił do Wydział Miar i Wag i Urząd Cła i Akcyzy. Nigdy jednak nie wykryto żadnych wykroczeń.
Zamilkł na chwilę.
– A tym razem? – podsunąłem uprzejmie.
– Tym razem uważamy, że w związku ze śmiercią pana Trenta można by dzisiaj przeprowadzić kolejną kontrolę.
Nie byłem pewien, czy spodobało mu się suche brzmienie mojego głosu, nie dal jednak tego po sobie poznać.
– Mamy powody podejrzewać, że poprzednio ktoś w „Silver Moondance”, być może sam Trent, za każdym razem dostawał ostrzeżenie o nadchodzącej kontroli. Więc moi szefowie z wydziału kryminalnego uznali, że lepiej będzie, gdy sami przeprowadzimy wstępne śledztwo, jeśli pan się zgodzi, to przy pańskiej pomocy jako niezależnego eksperta.
– Aha – rzuciłem z powątpiewaniem. – Dzisiaj, mówi pan?
– Od razu, jeśli byłby pan tak uprzejmy.
– W tej chwili?
– Uważamy, że im szybciej, tym lepiej.
– Ale przecież musicie mieć własnych ekspertów?
Okazało się, że… hm… żaden oficjalny ekspert nie był osiągalny w tak krótkim czasie, a ponieważ czas grał tak dużą rolę… to czyja się zgodzę?
Nie widziałem powodu, żeby odmawiać, wyraziłem więc zgodę i poinformowałem panią Palissey, że postaram się wrócić tak szybko, jak będę mógł. A kiedy już jechaliśmy samochodem Ridgera, zastanawiałem się po drodze, jak dobrego eksperta zrobił ze mnie majaczący Jimmy i czy w ogóle się na coś przydam, jeśli przyjdzie działać.
„Silver Moondance” znajdowała się w dalszej części tej samej doliny Tamizy, w której leżało niewielkie nadbrzeżne miasteczko, gdzie miałem sklep. Początkowo był to wyjątkowo brzydki budynek na najwyższym punkcie stoku wznoszącego się od rzeki. Przez lata przekształcał się najpierw w szkołę, potem w dom opieki i wreszcie w pensjonat, a każda zmiana dorzucała do budowli kolejne nieudane skrzydło. Ostatnia transformacja okazała się też najbardziej radykalna, toteż niewiele już zostało błyszczących żółto-szarych cegieł, bo ich miejsce zajęły duże płyty szkła. Wieczorem od strony rzeki budowla ta przypominała obficie iluminowany Blackpool, a w dzień widać było z szosy mrugające nad wejściem białe litery szyldu „Silver Moondance”.
– Czy znają pana tutaj? – spytał raczej poniewczasie Ridger, kiedy skręciliśmy na podjazd.
Pokręciłem przecząco głową.
– Nie sądzę. Kiedy byłem tu po raz ostatni, nazywało się to pensjonat „Nadrzeczny” i mieszkali w nim głównie emeryci. Dostarczałem tu napoje.
Jacy byli mili, wspomniałem z nostalgią, chętnie rozkoszowali się płynnymi przyjemnościami.
Ridger coś mruknął, nie wykazując większego zainteresowania i zaparkował na raczej pustym wyasfaltowanym placu. – Już powinni otworzyć – oznajmił z satysfakcją, zamykając drzwiczki. – Jest pan gotów?
– Tak. I sierżancie… zamawianie może zostawi pan mnie.
– Ale…
– Lepiej nie wzbudzać ich czujności – objaśniłem przekonująco – jeśli nie chcemy, żeby wylali Laphroaig do zlewu.
– Co takiego?
– To, czego szukamy.
Zamyślił się. – No cóż, niech będzie.
– Doskonale – odparłem ucieszony i wkroczyłem przez drzwi pod migającym napisem w kiczowaty luksus holu.
Wszędzie paliły się światła, nie było jednak nikogo z obsługi. W recepcji pusto. Duszna atmosfera miejsca, w którym nic się nie dzieje i niczego się nie oczekuje.
Ruszyliśmy z Ridgerem w stronę napisu z kutego żelaza i drewna „Silver Moondance Saloon”, pchnęliśmy drzwi w stylu westernowym i znaleźliśmy się w bardzo dużym pomieszczeniu w kolorach czerwieni, czerni i srebra, w którym nie było nikogo. Przy każdym z licznych stolików stały porządnie cztery krzesła z giętego drewna, w jednym końcu sali zobaczyłem tradycyjny bar, otwarty, choć nie było w nim barmana.
Читать дальше