Ale ich tam nie było. Zamknąłem za sobą drzwi i podjąłem marsz, kolana chybotały się niepewnie. Ten z biura wyszedł i rzekł:
– Wie pan, że szuka pana magazynier z gastronomii?
– Tak – powiedziałem, choć zabrzmiało to jak skrzek. Odchrząknąłem i powtórzyłem: – Tak. Przed chwilą go spotkałem. – Wskazałem ręką kierunek, w którym odszedł Vernon… obawiając się, że może wrócić.
– Spotkał go pan? To w porządku. – Przyjrzał mi się zaskoczony. – Pytał, jak pan się nazywa. To bardzo dziwne, prawda? Mówiłem, że nie wiem, ale wspomniałem przy tym, że upłynęło już wiele godzin, odkąd pan pytał o drogę do niego. Można by przypuszczać, że będzie znał pańskie nazwisko.
– Rzeczywiście, bardzo dziwne – przyznałem. – No, ale teraz już wie. Powiedziałem mu… Peter Cash, ubezpieczenia.
– Aha.
– Ładny dzień – zauważyłem, patrząc na niebo. – Zwłaszcza po wczorajszym.
– Deszcz był potrzebny.
– Fakt. To… miłego dnia.
Na tę uprzejmość skinął dobrodusznie głową i wrócił do swej kryjówki, a ja nerwowo minąłem paradny krąg, szedłem ścieżką do ciągle otwartej bramy i do rovera. Nikt za mną nie krzyczał, nikt nie biegł, żeby mnie dopaść, pochwycić i w ostatniej chwili zaciągnąć z powrotem. Nikt się nie zjawił.
Niepewnie włożyłem kluczyki do stacyjki. Silnik ruszył. Nie miałem przebitych opon. Wcisnąłem drążek biegów, wsteczny, potem jedynkę i odjechałem przez poszarzałą trawę, wyjechałem z głównej bramy i oddalałem się powoli od Mardneau Park, a bożek Pan na moim ramieniu niknął z wolna w cieniach drogi.
Kiedy wróciłem do sklepu, była zaledwie za dwadzieścia jeden czwarta, choć zdawało mi się, że przeżyłem tymczasem niejedno życie. Udałem się prosto do łazienki, zwymiotowałem do umywalki, dłuższą chwilę spędziłem, siedząc całkiem rozbity na sedesie. Skóra nadal lepiła się od potu.
Ochlapałem twarz wodą, wytarłem, co nie przeszkodziło, że w sklepie powitały mnie niespokojne przepytywanki pani Palissey i otwarte z zatroskania usta Briana.
– Coś musiałem zjeść – wyjaśniłem cicho, wziąłem z półki małpkę brandy i szybko ją załatwiłem.
Pani Palissey i Brian zbyt byli zajęci obsługiwaniem klientów, żeby w ogóle się zabrać do zamówień telefonicznych. Spojrzałem na stosik ponumerowanych spisów, starannie zapisanych pismem pani Palissey i poczułem się całkowicie niezdolny do zapakowania zamówień w kartony.
– Czy jest tu coś pilnego? – spytałem bezradnie.
– Proszę się nie martwić – pocieszyła mnie pani Palissey. – Tylko jedno… ale zajmiemy się tym z Brianem.
– Wynagrodzę to pani.
– Dobrze, dobrze. Naprawdę w to nie wątpię – powiedziała, kiwając głową.
Usiadłem w kantorku i wykręciłem numer Gerarda.
Odebrała Tina. Gerard wyszedł już z biura, jest w drodze do domu. Jak tylko wróci, zadzwoni, obiecała, ale czy to nie może poczekać, aż weźmie prysznic i wypije drinka?
– Raczej nie.
– Dobrze, powiem mu. Będzie jednak zmęczony. – Było to raczej ostrzeżenie niż prośba, pomyślałem.
– Będę się streszczał – obiecałem. Powiedziała „dobrze” i szybko odłożyła słuchawkę.
Pani Palissey i Brian wyszli o czwartej trzydzieści, zamknąłem za nimi drzwi i ukryłem się przy moim biurku; fizycznie dochodziłem do normy, ale psychicznie znajdowałem się w stałej otchłani braku szacunku do samego siebie.
Kiedy Gerard zadzwonił, wydawał się naprawdę bardzo zmęczony.
– Jak ci poszło? – spytał, tłumiąc ziewanie. – Tina powiedziała, że to nie może czekać.
Opowiedziałem mu podsłuchaną rozmowę Vernona i Paula Younga, powiedziałem też, skąd jej słuchałem; do tego miejsca opowieści nie szczędziłem detali, później byłem znacznie bardziej lakoniczny.
– Paul Young? – spytał zaskoczony.
– Tak.
– Coś podobnego! Bardzo mi przykro.
– Z jakiego powodu?
– Nie powinienem był tam cię wysyłać.
– Skąd mogłeś to wiedzieć. Obawiam się jednak, że nadal nie wiemy, kim jest Paul Young i skąd się wziął. Vernon od początku do końca nie zwracał się do niego po imieniu.
– Wiemy na pewno, że jest bratem Larry’ego Trenta – zauważył Gerard. – Choć niewiele to pomaga. Wczoraj po południu ktoś z naszego biura dotarł do jego metryki urodzenia. Był nieślubnym dzieckiem. Jego matką była niejaka Jane Trent. Ojciec nieznany.
– Co zamierzasz zrobić? – spytałem. – Czy chcesz, żebym poinformował policję?
– Nie, jeszcze nie. Pozwól, że się nad tym zastanowię i zadzwonię do ciebie. Czy będziesz w sklepie przez cały wieczór?
– Tak, do dziewiątej.
– Dobrze.
Ponownie otworzyłem sklep o szóstej, próbując bez skutku wzbudzić w sobie prawdziwe zainteresowanie potrzebami klientów. Czułem się słaby i niepewny jak po ciężkiej chorobie i zastanawiałem się, jak Gerard przetrwał całe życie ścigania przestępców z absolutnie nie naruszonymi nerwami.
Zadzwonił po raz drugi dopiero przed zamknięciem sklepu i o tej porze wydawał się już absolutnie wyczerpany.
– Słuchaj, Tony, czy możesz się ze mną spotkać jutro o dziewiątej w Martineau Park?
– No… – zacząłem słabym głosem. – Tak… dobrze. – Powrót tam, pomyślałem, właściwie nie mieści się już na mojej liście pilnych spraw.
– W porządku. – Gerard nie zwrócił uwagi na moje wahanie. – Z wielkim trudem udało mi się odnaleźć właściciela firmy gastronomicznej działającej w Martineau Park. Dlaczego wszyscy wyjeżdżają na weekendy? W każdym razie spotka się tam z nami jutro rano. Zgodziliśmy się obaj, że lepiej najpierw sprawdzić, co się dzieje w magazynie, nim poinformujemy o czymkolwiek policję. Powiedziałem, że przyjadę z tobą, bo rozpoznasz szkocką i wino, jeśli ich spróbujesz, a on przyznał, że twoja obecność jest niezbędna. On sam nie jest ekspertem, jak twierdzi.
Gerard mówił tak, jakby chodziło o całkiem normalną wyprawę.
– Pamiętasz o tym, że Paul Young będzie tam jutro po południu? – spytałem.
– Owszem. Dlatego musimy pojechać wcześnie, zanim on wszystko wywiezie.
– Chodzi mi o to, że policja mogłaby go zaaresztować i sprawdzić, kim jest.
– Kiedy się upewnimy, że whisky jest w Martineau, wezwiemy ich. – Starał się nie tracić cierpliwości, ale słyszałem w jego głosie wyraźne zastrzeżenia. Wykona pracę policji dopiero wtedy, kiedy zakończy swoją.
– Czy mogę na ciebie liczyć? – spytał po chwili.
– Że mimo wszystko nic im nie powiem?
– Tak.
– A więc nie powiem.
– Dobra. – Ziewnął. – To dobranoc. Spotkamy się za dwanaście godzin.
Kiedy przyjechałem, czekał w swoim mercedesie przed główną bramą. Najwyraźniej sen niewiele mu pomógł. Na szczupłych policzkach kładły się szare cienie, pod oczami miał worki, a na całej twarzy bruzdy, co postarzało go o wiele lat.
– Nic nie mów – zaczął na mój widok. – Strasznie się czuję po antybiotykach. – Zauważyłem, że rękę nadal miał na temblaku, uwalniał ją tylko do prowadzenia samochodu. Ziewnął. – Jak się tam wjeżdża?
Wjechaliśmy tą samą drogą, jaką posłużyłem się poprzedniego dnia, wszystkie bramy i tym razem były otwarte. Aż do biura dyrekcji nikt nas nie zaczepił. Teraz wyszedł z biura ten sam mężczyzna co wczoraj, uniósł krzaczaste brwi i zapytał uprzejmie, w czym nam może pomóc.
– Przyjechaliśmy na spotkanie z panem Quigleyem od gastronomii.
– Aha.
– Nazywam się Gerard McGregor. A to jest Tony Beach. Ruchliwe brwi znowu się zmarszczyły. – Zdawało mi się, że pan powiedział Cash – zwrócił się do mnie. – Peter Cash.
Читать дальше