– Dziękuję, pani Chance.
Skinęła głową w milczeniu, obdarzyła mnie półuśmiechem, schowała butelkę do torby i wyszła, zatrzymując się w progu, by przeprowadzić szybki rekonesans. Włożyłem pieniądze do kasy i spojrzałem pytająco na mężczyznę, który cierpliwie czekał na swoją kolej. Znalazłem się oko w oko nie tyle z klientem, ile z prowadzącym wczoraj śledztwo Wilsonem.
– Witam, panie Beach – powiedział.
– Dzień dobry, panie Wilson.
Ubrany był dokładnie tak samo, jakby nigdy nie kładł się do łóżka ani się nie golił, co jednak chyba zrobił. Sprawiał wrażenie świeżego i wypoczętego, poruszał się swobodnie tym swoim powolnym krokiem, z przygarbioną posturą, miał wszechwiedzące oczy i zupełnie niekontaktową twarz.
– Zawsze pan wie bez pytania, czego chcą klienci?
– Dość często, ale na ogół czekam, aż to powiedzą.
– Tak jest uprzejmiej?
– Zdecydowanie. Milczał chwilę.
– Przyszedłem zadać panu jedno czy dwa pytania. Czy możemy gdzieś porozmawiać?
– Po prostu proszę mówić – powiedziałem tonem usprawiedliwienia. – Przynieść panu krzesło?
– Jest pan sam?
– Tak.
Przyniosłem krzesło z kantorka i postawiłem je przy ladzie, a ledwie zdążyłem to zrobić, weszły trzy osoby po Cinzano, sherry i piwo. Wilson niemal bez zmrużenia powiek czekał, aż obsłużę klientów, a kiedy drzwi zamknęły się po raz trzeci, poruszył się bez oznak zniecierpliwienia i zapytał:
– Czy wczoraj na przyjęciu rozmawiał pan z szejkiem? Uśmiechnąłem się mimo woli. – Nie, nie rozmawiałem.
– Dlaczego uważa pan, że to zabawny pomysł?
– No… dla szejka to wszystko… – Wskazałem ręką na ściany obstawione półkami pełnymi butelek -…jest zdecydowanie grzeszne. Zabronione. Zgubne. Tak jak dla nas kokaina. W jego oczach jestem dilerem. W jego ojczyźnie siedziałbym wwiezieniu albo jeszcze gorzej. Nie odważyłbym się z nim rozmawiać. Chyba że szukałbym pogardy.
– Rozumiem. – Wilson potakiwał głową, jakby rozważając islamski światopogląd. Potem lekko zesznurował usta, zbliżając się, jak podejrzewałem, do pytania, które w ogóle go tu sprowadziło.
– Proszę jeszcze wrócić pamięcią do momentu, kiedy znalazł się pan poza namiotem i furgon się toczył.
– I?
– Dlaczego pan wyszedł?
Wyjaśniłem, że musiałem przynieść więcej szampana.
– A kiedy pan wyszedł, to furgon już się staczał?
– Nie. Kiedy wyszedłem, spojrzałem na samochody i wszystko było w porządku. Pamiętam, bo zwróciłem uwagę na to, że jeszcze nikt nie odjechał… i miałem nadzieję, że przywiozłem dosyć szampana, żeby starczyło do końca.
– A czy koło furgonu ktoś się kręcił?
– Nie.
– Jest pan tego pewien?
– Absolutnie. Nie widziałem tam nikogo.
– Czy już pan wracał do tego, co zanotowała pamięć… zanim przyszedłem?
– Tak, można by tak to określić. – Uśmiechnąłem się. Westchnął i zapytał: – A czy w ogóle widział pan kogokolwiek w pobliżu samochodów?
– Nie. Chociaż… kręciło się tam dziecko z psem.
– Dziecko?
– Ale nie było to w pobliżu furgonu. Raczej bliżej mercedesa szejka.
– Czy potrafi pan opisać to dziecko? Zmarszczyłem brwi. – No cóż… to był chłopiec.
– Ubrany w…?
Patrzyłem bezmyślnie na stojaki z winem, usiłując sobie przypomnieć.
– Ciemne spodenki… może dżinsy… i granatowy sweter.
– Włosy?
– Szatyn, chyba. Ani blond, ani czarne.
– Wiek?
Zastanawiałem się, patrząc znowu na niestrudzonego śledczego.
– Malec, taki czterolatek.
– Skąd ta pewność w tej kwestii?
– Nie mam pewności… tyle że jego główka nadal była nieproporcjonalnie duża w stosunku do reszty ciała.
W oczach Wilsona pojawiły się błyski.
– A pies? – zapytał.
Ponownie zapatrzyłem się w przestrzeń, znowu zobaczyłem chłopca na wzgórzu. – Chart.
– Na smyczy?
– Nie… odbiegał i wracał do chłopca.
– A w jakich butach był chłopiec?
– Na miłość boską, przecież widziałem go zaledwie przez kilka sekund.
Wilson zacisnął wargi. Popatrzył na swoje dłonie i przeniósł wzrok na mnie. – Nie widział pan nikogo więcej?
– Nie.
– A szofer szejka? Pokręciłem głową.
– Mógł siedzieć w samochodzie, ale to trudno stwierdzić. Widział pan, że w mercedesie są przyćmione szyby.
Poruszył się, podziękował i już wstawał z krzesła.
– Nawiasem mówiąc – wtrąciłem – ktoś ukradł z mojej furgonetki trzy skrzynki szampana i kilka innych butelek chyba zaraz po wypadku. Muszę zgłosić tę kradzież policji, zanim upomnę się o ubezpieczenie… Mógłbym to zgłosić panu?
– Zanotuję, że pan zgłosił – powiedział, uśmiechając się do mnie.
– Dziękuję.
Wyciągnął do mnie rękę nad kontuarem.
– To ja panu dziękuję, panie Beach.
– Niewiele panu pomogłem.
Uśmiechnął się tym swoim mało komunikatywnym uśmiechem, dobrodusznie skinął głową i poszedł.
Wielki Boże, pomyślałem bez związku, obserwując oddalającą się przygarbioną sylwetkę, skorupy stu pięćdziesięciu szklaneczek leżą w ogrodzie na tyłach domu Hawthornów. Dobrze, że mam ubezpieczenie, ale we wtorek, czyli jutro, powinienem dostarczyć te same szklaneczki na winno-serowo-dobroczynne świąteczne przyjęcie Towarzystwa Pań z Doliny Tamizy, o czym zupełnie zapomniałem.
Zadzwoniłem więc na numer Hawthornów, nie chciałem Florze zawracać głowy, jednak dobrze byłoby się dowiedzieć, czy zostało jakieś niepotłuczone szkło. Odpowiedziała mi automatyczna sekretarka donośnym, zdrowym i lekko rozmarzonym głosem Jimmy’ego, zachęcając, bym podał nazwisko, numer telefonu i wiadomość.
Posłuchałem tej prośby, zastanawiając się, jak się czuje Jimmy na intensywnej terapii.
Kiedy wróciła pani Palissey, zabrałem Briana do hurtowni, gdzie pomógł mi przenosić niezliczone skrzynki z jednego wózka na drugi, potem pakować je do furgonetki i wreszcie do magazynu na zapleczu sklepu. Po dwunastu latach takich ćwiczeń moje własne mięśnie mogły wykonywać pracę wózka widłowego, ale Brian też zaczynał nieźle sobie radzić. Uśmiechał się przy pracy. Lubił dźwigać skrzynki. Lekceważącym gestem brał dwie naraz, domagał się, żebym dokładał mu trzecią.
Brian nigdy nie był rozmowny, co w pełni doceniałem. W drodze powrotnej siadał potulnie obok mnie w furgonetce, usta jak zwykle miał otwarte, zastanawiałem się często, co też się dzieje w tej jego pustej, wielkiej głowie i jak wiele mógłby pojąć, gdyby ktoś się tym zajął. Zorientowałem się, że podczas tych trzech miesięcy u mnie bardzo dużo się nauczył. W porównaniu z pierwszym dniem pracy stał się teraz niebywale użyteczny.
Po powrocie samodzielnie rozładował furgonetkę i wszystko ustawił w magazynie na właściwym miejscu. Od chwili gdy zaczął u mnie pracować, przeorganizowałem pod niego cały magazyn.
Pani Palissey przyjęła dwa dalsze zamówienia telefoniczne, spędziłem więc jakiś czas, pakując zamówione alkohole w pudła, które Brian zaniesie do furgonetki. Często myślałem, że sprzedawanie win nie jest spokojnym artystycznym zajęciem, raczej ciężką pracą fizyczną.
Kiedy wypisywałem w kantorku rachunki, które należało wysłać wraz z zamówionym towarem, znowu zadzwonił telefon. Sięgnąłem jedną ręką po słuchawkę, nie odrywając oczu od pracy.
– Tony? – pytał kobiecy głos. – Mówi Flora.
– Jak się masz, droga Floro. Jak Jack? Jak wszystko?
Читать дальше