– Tak – powiedział. – To przykre, że taki koniec spotkał Kazimierza. Zginął jak pies nad brzegiem Wisły. Ale cóż zrobić, każdy jest kowalem swojego losu. Przyznaję szczerze, że nie dziwiłbym się, gdybym usłyszał o nim coś znacznie gorszego.
– Cóż może być gorszego od śmierci? – porucznika nieco zdziwiło tak chłodne przyjęcie wiadomości o śmierci osoby najbliższej.
– Kazik, mój młodszy brat, był trudnym dzieckiem. Nie chciał się uczyć. Z kłopotami przebrnął przez powszechniak i później zasadniczą szkołę samochodową. To bardzo martwiło naszych rodziców. Do tego dochodziły różne wybryki chuligańskie. Potem pracował w FSO. Tam też zamieszany był w jakąś aferę kradzieży części samochodowych. Od sprawy sądowej zdołał się jednak wykręcić, ale z pracy go wylano. Ożenił się z przyzwoitą dziewczyną. Małżeństwo nie przetrwało nawet trzech lat. Wtedy właśnie straciłem go z oczu. Nasze ostatnie kontakty były raczej przypadkowe. Najczęściej na Powązkach z okazji jakiegoś pogrzebu w rodzime czy Zaduszek. Sądziłem, że w końcu się ustatkował. Podczas naszego ostatniego spotkania, a natknąłem się na niego w kawiarni, chwalił się, że jest kierownikiem stacji naprawy samochodów i dobrze zarabia. Zresztą to było widać. Zadbany, ubrany przyzwoicie. Kto go zabił? Czy orientujecie się, panowie, macie jakieś podejrzenia w tej sprawie?
– Morderstwo jest wykluczone. Lekarze twierdzą, że śmierć nastąpiła wskutek upadku z kilkumetrowej skarpy i uderzenia o kamień. Ślady wskazują na osunięcia się w tym miejscu ziemi podmytej ostatnimi deszczami. Musimy, panie dyrektorze, jeszcze dokonać przykrej formalności, udać się do prosektorium, gdzie pan zidentyfikuje zwłoki, chociaż podobieństwo rodzinne każe przypuszczać, że o omyłce nie może być mowy. Poza tym pozostaje także sprawa pogrzebu zmarłego.
– Jako jedyny brat zajmę się tym. Żadnej innej bliskiej rodziny nie mamy. Było nas tylko dwóch. To mój obowiązek, bez względu na stosunki, jakie nas łączyły.
– Jest pan – oficer milicji uśmiechnął się lekko – w takim razie jedynym spadkobiercą zmarłego.
Dyrektor Strzelczyk skrzywił się.
– Nie ma o czym mówić.
– Pan się myli, dyrektorze. Spadek jest dość pokaźny. Mieszkanie w spółdzielni własnościowej i kilkadziesiąt tysięcy złotych to już coś znaczy. A do tego dochodzą meble, widziałem na ścianie dwa wartościowe obrazy. Szafa w ubrania zasobna. Wszystko razem warte jest okrągłą sumkę. Oczywiście musi być przeprowadzone odpowiednie postępowanie spadkowe.
Wojciech Strzelczyk nie dziwił się słuchając tych słów, a w każdym razie nie okazał swojego zdziwienia. Nadmienił jedynie, że nie ma czasu na te wszystkie formalności i powierzy je adwokatowi. Pojechano do prosektorium, gdzie dyrektor potwierdził” spostrzeżenia Jana Warciaka. Zmarłym, był Kazimierz Strzelczyk.
Prokurator umorzył śledztwo i nie sprzeciwiał się wydaniu ciała rodzinie. Za dwa dni na cmentarzu Bródnowskim odbył się skromny, cichy pogrzeb. Wziął w nim udział także porucznik Falęcki. Nie z obowiązku, bo sprawa była zakończona, a jedynie z ciekawości i może trochę ze względu na współczucie dla tego człowieka, który zginął wskutek niecodziennego wypadku i o którym nawet brat wyrażał się z nie tajoną niechęcią.
Za trumną szedł dyrektor Wojciech Strzelczyk i jakaś przystojna kobieta, ale nie nosząca żałoby. Prawdopodobnie ta rozwiedziona żona zmarłego. Wspominał o niej w rozmowie z porucznikiem Jan Warciak. On i dwaj pracownicy warsztatu zamykali mały kondukt. Na grobie złożono dwa wieńce: „od rodziny” i „koledzy”.
O śmierci Kazimierza Strzelczyka i jego pogrzebie nie zawiadamiał żaden nekrolog. Nawet „organ nieboszczyków” – „Życie Warszawy” – nie pokwitowało tego zgonu. Oficer milicji, przyglądając się skromnym uroczystościom żałobnym, pomyślał, że dyrektor Wojciech Strzelczyk jest człowiekiem oszczędnym i nie zamierza szastać pieniędzmi, jakie mu przypadły z niespodziewanego spadku.
Porucznikowi Falęckiemu pozostawało teraz znalezienie nieznanych sprawców, którzy okradli zwłoki. Oficer MO był pesymistą. Jak można wykryć takich przestępców, skoro nie pozostawili żadnych śladów i nikt ich nie widział? Rabusie rekrutujący się, tak mniemała milicja, z miejscowych nierobów włóczących się całymi dniami po Lasku Bielańskim, znalezione przy zwłokach pieniądze dawno przepili, zaś dokumenty i inne przedmioty wrzucili do Wisły. W tej sytuacji dochodzenie stawało się zadaniem niewykonalnym. Chyba że któryś z chuliganów wygada się po pijanemu albo zostanie sypnięty przez skłóconego ze sobą towarzysza.
Adam Falęcki nieco się dziwił opryszkom. Z kieszeni zmarłego wyjęli wszystko, nie pozostawiając najmniejszego drobiazgu. Nie złakomili się jednak na zupełnie nowy płaszcz i bardzo przyzwoite ubranie. Nie ściągnęli z nóg butów. Ale najbardziej intrygujące i niezrozumiałe, że nie zabrali wartościowego zegarka.
Tymi wątpliwościami oficer milicji chciał się podzielić ze swoim zwierzchnikiem, majorem Ochockim. Jednakże w ciągu najbliższych dwóch dni „stary” był nieuchwytny. Jakaś odprawa w Komendzie Stołecznej, później nawał bieżących, ważniejszych spraw. Falęcki wolał odbyć tę rozmowę w bardziej sprzyjających warunkach, tym bardziej że szczegół ten w niczym nie mógł przyśpieszyć łub pomóc w rozwiązaniu zagadki Lasku Bielańskiego.
Tymczasem jednak ujawniono nowe okoliczności. Całkowicie zmieniły one kierunek dochodzenia i ekipę zajmującą się początkowo tą sprawą. Ci, którzy z rąk młodego oficera ją przejęli, nie szukali już drobnych rzezimieszków okradających trupy. Teraz polowali na znacznie większych i bardziej niebezpiecznych przestępców. Oni dobrze wiedzieli, kto powyjmował z kieszeni zmarłego wszystkie przedmioty, a nie połakomił się na ubranie, buty i zegarek.
Niespodziewany zwrot w dochodzeniu
Sekretarka, mila i przez wszystkich pracowników Komendy Stołecznej bardzo lubiana panna Krysia, od razu zauważyła, że pułkownik Adam Niemiroch, naczelnik wydziału „bandyckiego”, wrócił z konferencji w Komendzie Głównej MO podniecony, ale raczej w dobrym humorze. Jeszcze nie zdjął płaszcza, a już polecił:
– Majora Kaczanowskiego do mnie. Ale jak najprędzej.
– Nie wiem, czy jest w budynku. Przecież pułkownik nie dalej jak wczoraj polecił majorowi sprawę tego porzniętego nożami w Parku Kultury i Wypoczynku. Major mówił, że musi jechać obejrzeć miejsce przestępstwa.
– Jak wróci, niech wszystko rzuca i zaraz przyjdzie do mnie.
Wbrew obawom panny Krysi Janusz Kaczanowski był w swoim pokoju i po telefonie wzywającym do szefa zjawił się w gabinecie zwierzchnika.
– Siadaj, Januszku – pułkownik wskazał jeden z dwóch wygodnych foteli, a sam usadowił się naprzeciwko. – Może papierosa albo kawy lub herbaty?
Major zbyt dobrze znał przyjaciela, aby nie wiedzieć, że taki wstęp nie wróży nic dobrego. Tymczasem Niemiroch mówił:
– Masz taką znudzoną minę, że patrząc na ciebie samemu ma się ochotę ziewać. Działasz lepiej niż phanodorium. Jeszcze trochę, to sobie kimnę.
– W takim razie nie przeszkadzam,- Janusz zrobił ruch, jak gdyby chciał się podnieść. – Powiem Krysi, żeby cię nie budziła przez najbliższe parę godzin.
– Zostań, zostali. Tak źle chyba nie będzie. Jakoś przezwyciężę chęć snu. Ale tobie się nie dziwię. Człowiek się nudzi, jeżeli nie ma nic do roboty.
– Bój się Boga, Adam! – zirytował się major. – Nie dalej jak wczoraj powierzyłeś mi dochodzenie w sprawie tego podźganego nożem.
Читать дальше