– W Lasku Bielańskim? – Warciak nie krył swojego zdumienia. – A co on tam mógł robić? Nie do wiary.
– Może się z kimś umówił? Z jakąś dziewczyną na przekład.
– Kiedy wychodził z warsztatu, było chłodno, pochmurno i zanosiło się znowu na deszcz. On nie należał do ludzi, którzy musieli się umawiać z dziewczynami gdzieś w lesie nad Wisłą.
.- Może nie z dziewczyną, a z kimś innym? Może mieli jakiś interes do załatwienia?
– W lesie? – Jan Warciak nie był przekonany.
.- Zwrócił pan uwagę, czy Strzelczyk miał wtedy przy sobie jakieś papiery, pieniądze, dokumenty lub zabrał z warsztatu jakąś paczkę?
– Pieniądze miał na pewno. Jako kierownik warsztatu inkasował wszystkie wpływy od klientów. Tego dnia paru z nich wpłaciło kilka tysięcy złotych za naprawę wózków. Strzelczyk miał zwyczaj noszenia pieniędzy w kieszeni i po zamknięciu warsztatu wpłacania części do PKO na rachunek właściciela. Miał też zawsze kilka tysięcy w rezerwie. Warsztat wykłada pieniądze na zakup materiałów i części zamiennych. Musiał mieć przy sobie dowód osobisty i prawo jazdy. Każdego dnia odbywał próbne jazdy na wyremontowanych wozach.
– Nie znaleźliśmy przy nim ani pieniędzy, ani dokumentów.
– To niemożliwe! A klucze? Do warsztatu, kantorku, magazynku, szafek stojących w warsztacie i klucze do własnego mieszkania? Nosił je razem na dużym kółku. Zawsze się dziwiłem, w jaki sposób on je odróżnia i od razu dobiera do każdego zamka odpowiedni.
– Nic przy nim nie było. Nawet pudełka zapałek czy chusteczki do nosa.
– Musieli go jacyś chuligani zwabić do Lasku Bielańskiego, tam zamordowali i ograbili. Taki porządny człowiek i tak zginął.
– Zabójstwo jest wykluczone. To wyraźnie stwierdza sekcja zwłok.
– Zepchnęli go z tej skarpy tak, żeby zginął.
– Wprost nieprawdopodobne. Gdyby nie uderzył o ten kamień którymś tam kręgiem szyi, nic by mu się nie stało. Najwyżej by się trochę potłukł albo złamał rękę lub nogę. Widocznie ktoś przed tymi wędkarzami znalazł trupa i go okradł.
– Ale, panie poruczniku – upierał się Warciak – co on mógł robić nad Wisłą? Przecież nie poszedł na ryby. Wiedział, że w warsztacie mamy pilną robotę, i zapowiadał, że niedługo wróci.
– To miejsce, gdzie go znaleziono, nie jest tak daleko od waszego warsztatu. Dwa przystanki tramwajem i paręset metrów przez Lasek Bielański.
– Nic z tego nie rozumiem.
– Ja też – przytaknął porucznik. – Wprawdzie obiecałem zaraz odwieźć pana do warsztatu, ale wobec ujawnienia nowych okoliczności, najpierw pojedziemy do komendy. Trzeba zrobić oficjalny protokół.
Po załatwieniu formalności, oficer milicji dopytywał.
– Nie wiecie, Kazimierz Strzelczyk miał żonę, dzieci, jakichś krewnych?
– Z żoną się rozwiódł przed paru laty. Dzieci nie mieli. Parokrotnie wspominał o bracie. Jest jakimś dyrektorem, ale nie wiem gdzie. Mieszkał samotnie.
– Jakieś kobiety, narzeczone?
– Nigdy nic nie mówił. Świętym pewnie nie był. Parę razy widziałem go w mieście z różnymi babkami, ale żadnej z nich nie znałem. Jak się pracuje u prywaciarza, człowiek może dobrze zarobić, ale za lenistwo mu nie płacą. Nie ma czasu na pogaduszki… A co my teraz mamy robić z warsztatem? Zamknąć, kiedy tam tyle wózków czeka na naprawę? A te kluczyki i dokumenty, które są w kantorku?
Porucznik zastanowił się, a potem zapytał:
– Macie adres właściciela?
– Mamy. Jest list w kantorku. Ale kantorek zamknięty.
– To nic. Wezwiemy specjalistę i otworzymy komisyjnie.
– Po co zrywać? Albo my nie mechanicy? Lepszych fachowców pan nie znajdzie. Jak pan porucznik pozwoli, sami otworzymy te zamki.
– Pojedziemy do warsztatu i przeprowadzimy oględziny. Potem dacie depeszę, żeby Jankowski przyjeżdżał jak najprędzej, i będziecie do jego przybycia prowadzić warsztat. Naturalnie na waszą odpowiedzialność. Skoro właściciel dał wam klucze, widocznie miał do was zaufanie.
– No pewnie, że miał! – oburzył się Warciak. – Pracuję u niego przeszło sześć lat. Od początku.
Oględziny kantorka i pomieszczeń, do których klucze powierzono jedynie Strzelczykowi, nie przyniosły niczego rewelacyjnego. Znaleziono adres Jankowskiego i dokumenty wozów znajdujących się w naprawie. Ani kluczy, ani pieniędzy i papierów osobistych zmarłego nigdzie nie było. Milicja na wszelki wypadek wynotowała numery rejestracyjne wszystkich pojazdów – będących w robocie.
– Czy gotowe wozy można wydawać klientom? – dopytywał się Jan Warciak.
– Mnie one nie obchodzą – odpowiedział porucznik. – A co do rozliczeń pieniężnych z ich właścicielami, martwcie się o – to sami.
Po powrocie do komendy porucznik Adam Falęcki zdał szefowi sprawozdanie ze swoich czynności.
– A zatem – stwierdził major Ochocki – zidentyfikowaliśmy zwłoki. Pozostaje do rozszyfrowania tajemnica okradzenia zabitego nie tylko z pieniędzy, ale także z dokumentów i kluczy. Natychmiast zabezpieczyć mieszkanie na Solcu, a także skomunikować się z rodziną zmarłego. Wspominaliście coś o jego bracie?
– Tak, ale nikt w warsztacie nie umiał niczego bliższego o nim powiedzieć, prócz tego, że jest jakimś naczelnym dyrektorem. Ale czy to prawda? Ludzie lubią przedstawiać członków swojej rodziny jako bardzo ważne osobistości. Niejeden woźny w ten sposób awansował na prezesa.
– Spróbujcie znaleźć tego faceta w książce telefonicznej – polecił major. – Jeżeli jest rzeczywiście dyrektorem, musi mieć telefon domowy. Gdyby te poszukiwania nie dały rezultatu, trzeba pojechać do Biura Ewidencji Ludności i tam sprawdzić pod nazwiskiem Strzelczyk, kto urodził się z tych samych rodziców co nasz nieboszczyk. Po odnalezieniu brata, niech on również zidentyfikuje zwłoki. Ale przede wszystkim zabezpieczcie mieszkanie. Złodziej ma klucze i być może już obrobił lokal zabitego.
– Tak jest, obywatelu majorze – odmeldował się porucznik.
Ekipa milicyjna nie znalazła śladów włamania w mieszkaniu Kazimierza Strzelczyka. Ubrania wisiały w szafie, w biurku były rozmaite dokumenty oraz trochę pieniędzy, parę premiowych książeczek PKO i jedna zwykła z dość poważnym wkładem, bo liczącym przeszło dwadzieścia tysięcy złotych. Wszystko to świadczyło, że zmarły był za życia pedantem, a materialnie powodziło mu się nieźle. Milicja nie przeprowadzała dokładnej rewizji, bo nie miała do tego żadnych powodów. Ograniczono się jedynie do pobieżnej lustracji całego pomieszczenia.
Porucznik Falęcki miał szczęście. Wprawdzie w warszawskiej książce telefonicznej jest kilkudziesięciu Strzelczyków, jednakże już trzeci z nich na pytanie oficera milicji, czy ma brata Kazimierza, odpowiedział twierdząco.
– Dawno widział pan brata? – dopytywał Falęcki.
– Chyba ze trzy lata temu – wyjaśnił Wojciech Strzelczyk. – Na ogół nie utrzymujemy z bratem bliższych stosunków. Nawet nie wiem dokładnie, gdzie teraz mieszka. Podobno na Powiślu. Czy coś się stało?
– Obawiam się, że tak – ostrożnie potwierdził oficer MO. – Musimy pana prosić o pofatygowanie się do komendy.
– Przyjadę najdalej za pół godziny – obiecał Wojciech Strzelczyk.
Brat zabitego okazał się mężczyzną w wieku pięćdziesiątki. Nieco wyższy od zmarłego, był jednak do niego bardzo podobny. Włosy szpakowate, twarz pociągła. Ubrany był elegancko, w dobrze skrojony garnitur. Pod budynek komendy MO podjechał własnym wartburgiem. Uważnie wysłuchał relacji porucznika Falęckiego, nie okazując jednak żadnych wzruszeń. Był rzeczywiście naczelnym dyrektorem fabryki urządzeń elektrotechnicznych.
Читать дальше