1 ...6 7 8 10 11 12 ...17 Szła, rada z ruchu, tak szybko, zapominając o swym towarzyszu, który zaledwie mógł jej nadążyć, że nie spostrzegła nawet, jak się znalazła przed ogromnym hotelem. Przygotowano jej pokoje na uprzywilejowanym najwyższym piętrze z szerokim widokiem na zalew Nilu, który niegdyś, przed wiekami, za młodu, rzucał się tutaj ze skał kaskadą, zgubioną obecnie w podniesionej tamami wodzie, użyźniającej pustynną ongi 23 23 ongi (daw.) – dawniej, niegdyś. [przypis edytorski]
okolicę…
Siadając do liftu 24 24 lift (z ang.) – winda; siadając do liftu dziś: wsiadając do (…). [przypis edytorski]
, spytała o kąpiel – była naturalnie gotowa. Do stołu kazała podać za dwie godziny we własnej jadalni, nie chcąc schodzić do wspólnej sali.
Poleciwszy panu Benedyktowi czuwanie nad służbą znoszącą pakunki, zamknęła się zaraz w swej sypialni i odprawiła nawet garderobianą. W ścianie obok łóżka były drzwi do łazienki; otworzyła je szeroko i poczęła się zwinnymi rękoma sama rozbierać. W bieliźnie już siadła na sofie i twarz podparła dłonią. Duże oczy jej straciły wyraz dziecięcy, upór jakiś niezłomny wyjrzał z nich twardym, zimnym połyskiem i zaciął drobne usta purpurowe. Dumała chwilę…
Szybkim ruchem zerwała się i podbiegła do telefonu, po przeciwnej stronie łóżka umieszczonego. Zadzwoniła gwałtownie.
– Proszę mnie połączyć z centralną stacją telefonów europejskich…
Nadsłuchiwała jakiś czas w milczeniu.
– Tak. Dobrze. Tutaj Aza. Gdzie jest doktor Jacek obecnie? Proszę sprawdzić.
W kilka sekund jej odpowiedziano:
– Jego Ekscelencja Naczelny Inspektor sieci telegraficznej Stanów Zjednoczonych Europy znajduje się teraz w swym mieszkaniu w Warszawie.
– Proszę o połączenie i znak…
Rzuciła słuchawki i przeszła znów ku sofie, wyciągając się na miękkich poduszkach z podwiniętymi pod głowę rękami. Uśmiech dziwny rozchylił teraz jej usta – oczy, zapatrzone w strop, błyszczały.
Lekki odgłos dzwonka przywołał ją znowu do aparatu.
– Czy to ty jesteś, Jacku?
– Tak, to ja.
– Jestem w Aszuan.
– Wiem. Miałaś tam być już wczoraj.
– Nie byłam. Nie chciałam, aby się wczorajszy koncert odbył.
– Tak?
– Nie spytasz, dlaczego?
– Hm…
– Przecież ty wczoraj miałeś doroczne zebranie Akademii…
Chwyciła szybko wyciągniętą ręką mały notatnik z kości słoniowej, który rozbierając się, na krzesło obok porzuciła, i spojrzawszy na zapisek, pośpiesznie z jakiegoś dziennika po drodze zrobiony, mówiła dalej:
– O godzinie ósmej wieczorem, w Wiedniu. Miałeś mówić o…
Nie mogła przeczytać niewyraźnie napisanego słowa, więc rzuciła notatnik i dokończyła z lekkim wyrzutem w głosie:
– Widzisz, ja wiem!
– Więc cóż?
– Nie byłbyś mógł być obecnym. Koncert odbędzie się jutro.
– I jutro ja nie będę.
– Będziesz!
– Nie mogę.
– Wszakże samolotem w parę godzin…
– Więc nie chcę.
Zaśmiała się głośno, srebrzyście.
– Chcesz! O, jak ty chcesz, Jacku… I będziesz. Do widzenia! Nie… jeszcze…. Jesteś? Wiesz, co ja robię w tej chwili?
– Jest pora obiadowa. Siądziesz wkrótce do stołu.
– Nie. Idę do kąpieli! Nie mam już prawie nic na sobie…
Rzuciła ze śmiechem słuchawki i zdarłszy jednym ruchem rąk z siebie koszulę, skoczyła do wanny marmurowej.
Pan Benedykt tymczasem, odprawiwszy służbę, począł jeszcze raz troskliwym okiem przeliczać złożone pakunki. Było wszystko w najzupełniejszym porządku. Przeszedł teraz do swojego pokoju, który go zaraz na wstępie zaniepokoił. Wydał mu się zbyt wielkim i ozdobnym. Szukał przez pewien czas oczyma cennika po ścianie, a gdy go nie mógł znaleźć, zadzwonił.
Wchodzącego lokaja zapytał o cenę. Służący spojrzał zdumiony: takie pytania nie były w zwyczaju w Old-Great-Cataract-Palace, mimo to jednak odpowiedział z szacunkiem, wymieniając kwotę istotnie wysoką.
Pan Benedykt z wyrazem dobrodusznej chytrości rozwarł wyłupiaste oczy i przybrał minę tajemniczą a poufałą.
– Mój kochanku, czy nie macie pokoju trochę tańszego? Widzisz, to dla mnie jest za drogo.
Dobrze wychowany lokaj usiłował mimo wszystko zachować kamienny wyraz twarzy.
– Na tym piętrze nie ma innych pokojów.
– Czemuż nie spytaliście się?
– Sądziliśmy, że w towarzystwie pani Azy…
– Tak, tak, serce, ale ja całe życie ciężko pracowałem nie na to, aby wam teraz niepotrzebnie napychać kieszenie.
– Więc chyba o piętro niżej…
– Ha, cóż robić! Każ przenieść moje rzeczy, kochanku.
Przeszedł na dół i rozgościł się we wskazanym mu przez złośliwość lokaja pokoju, który wprawdzie nie o wiele był tańszy, ale za to ciemny prawie zupełnie i pełen ohydnej woni benzyny, zalatującej od jakiegoś umieszczonego w podwórzu motoru. Pan Benedykt westchnął ciężko i uporządkowawszy rzeczy swoje, wyszedł na przechadzkę, nie zapominając zamknąć drzwi szczelnie na klucz za sobą.
Naprzeciw hotelu był ogromny dom gry. Stary pan wolnym krokiem zwrócił się w tamtą stronę. Wprawdzie on sam nie byłby nigdy zaryzykował ani jednej sztuki złota dla rzeczy tak niepewnej, jak ruleta, ale lubił patrzeć, jak inni pieniądze tracili. Dawało mu to wzruszenie dosyć dziwnego rodzaju. Czuł się mianowicie podniesionym na duchu i rozrzewnionym niemal myślą o własnej rozumnej oszczędności w porównaniu z lekkomyślnymi albo chciwymi graczami. Bo pan Benedykt chciwym ani też skąpym zasadniczo nie był. Miał namiętność do śpiewu i włóczył się chętnie po świecie kosztownymi pociągami, byle tylko być w towarzystwie zachwycających go śpiewaczek. Namyślał się też poważnie nad tym, żeby mieć jaką przygodę miłosną, ale ponieważ brak mu było wprawy w tym względzie, więc odkładał rzecz na później.
We drzwiach sali gry zaczepił go wytworny lokaj.
– Pan nie we fraku? – rzekł, obrzucając go krytycznym spojrzeniem.
Wściekłość ogarnęła pana Benedykta.
– Nie jestem we fraku, głupcze! – odparł z godnością, o ile możności, jak największą i odepchnąwszy zastępującego mu drogę służącego, wszedł do środka.
Ale to drobne zajście zepsuło mu humor. Krążył przez pewien czas po sali, gniewało go to, że ludzie, na których dziś patrzył, przeważnie wygrywali, dochodząc do pieniędzy bez trudu, a jemu sprawiając zgorszenie, a gdy wreszcie jakaś wymalowana kokotka poprosiła go o pożyczkę stu sztuk złota, odwrócił się bez słowa na pięcie i podążył z powrotem do hotelu.
Tutaj Aza oczekiwała go już w jadalni.
Po obiedzie we dwoje zjedzonym pan Benedykt podsunął śpiewaczce papierośnicę. Usunęła ją lekko dłonią.
– Nie, dziękuję. Nie będę palić. A i pana proszę, abyś nie palił dzisiaj przy mnie. Muszę gardła na jutro szanować.
Staruszek schował papierośnicę skwapliwie, choć z pewnym smutkiem na dobrotliwej twarzy.
– Przejdź pan do swego pokoju na papierosa – rzekła Aza – i wróć za chwilę. Wszakże to obok.
– Nie. Przeniosłem się o piętro niżej.
– Dlaczego?
– Tutaj było dla mnie zbyt drogo.
Aza wybuchnęła śmiechem.
– Pyszny jesteś, staruszku! Przecież pan masz mnóstwo pieniędzy.
Pan Benedykt uczuł się dotkniętym. Pojrzał z ojcowską pobłażliwością na śmiejącą się dziewczynę i z lekkim wyrzutem w głosie wypowiedział głęboką sentencję:
– Moja droga pani, kto pieniędzy nie szanuje, tego i pieniądze szanować nie będą. Ja mam, bo ich nie wyrzucam na próżno.
Читать дальше