A więc właściwie wszystko jest, jak było! Jeno że te granice niewyraźne, o których utrzymanie z góry, zniesienie z dołu, ongi walczono, wyraźniejszymi się stały, szerszymi i trudniejszymi do przebycia z chwilą, kiedy w zasadzie istnieniu ich zaprzeczono. Ustało obustronne parcie na zewnątrz i siłą faktów warstwy poczęły się skupiać i zasklepiać, cofając się mimo woli i wiedzy coraz bardziej od siebie.
I wszystko jest tak, jak było. I mimo dobrobyt, mimo wiedzę, mimo wolność i prawa 12 12 mimo dobrobyt, mimo wiedzę, mimo wolność i prawa (daw.) – mimo z rzecz. w B.; dziś z D.: mimo dobrobytu itd. [przypis edytorski]
niby doskonałe – tak samo dzisiaj, jak i przed wiekami, płytko jest na Ziemi i ciemno, i duszno coraz bardziej w tym życiu, u którego kresu czeka śmierć, z jednako zawsze zakrytą, niepojętą twarzą.
A szczęście? Osobiste szczęście człowieka?
O, ludzka duszo, nigdy niesyta i niepoprawna! Nauka, wiedza ni mądrość żadna nie wytrzebią z głębi pragnień nierozumnych, śmiesznych a pożerających jak ogień, gdy wielce rozgorze.
Cień był w pokoju od chmur, co Księżyc zasnuły. Jacek mimowolnym niemal ruchem wyciągnął dłoń i dotknął na pamięć guzika w rzeźbach biurka ukrytego. Na owalnej tarczy z mlecznego szkła w ramie brązowej zamigotał barwny obraz: drobna, dziecięca na pozór twarz pod bujną falą jasnych włosów i oczy ciemnobłękitne, ogromne, szeroko rozwarte…
– Aza, Aza… – szeptał w ciszy, pochłaniając wzrokiem to nikłe odbicie.
Mataret, odzyskawszy przytomność, nie umiał sobie przez długi czas zdać sprawy z tego, co się z nim stało właściwie i gdzie się znajduje. Przecierał oczy kilkakrotnie, niepewny, czy to istotnie ciemność nieprzenikniona go otacza, czy też powieki ma jeszcze zamknięte. Przypomniawszy sobie, że jest w wozie, który pędził z Księżyca na Ziemię, usiłował bezskutecznie zapalić światło elektryczne. Naprzód długo nie mógł znaleźć guzika – w wozie było dziwnie wszystko poprzewracane, a gdy wreszcie wyszukał, na próżno naciskał palcem. W przewodach coś się widocznie zepsuło: noc nie ustępowała.
Począł w ciemności wołać na Rodę. Przez długi czas nikt nie odpowiadał, aż wreszcie posłyszał stęknięcie, które mu dało przynajmniej znać, że towarzysz jego żyje. Po omacku posunął się w stronę, skąd głos go dochodził. Trudno mu się było orientować w położeniu. Przez cały czas podróży wóz własnym ciężarem pod wpływem przyciągania – naprzód Księżyca, a potem Ziemi – tak się obracał, że podłogę jego zawsze mieli pod nogami, teraz Mataret, posuwając się, zauważył, że pełza po wklęsłej ścianie pocisku.
Znalazł mistrza i wstrząsnął nim za ramię.
– Żyjesz?
– Żyję jeszcze.
– Nie jesteś ranny?
– Nie wiem. Zawrót mam w głowie. Boli mnie całe ciało. I ciężko, tak ciężko straszliwie…
Mataret czuł to sam, mogąc się zaledwie z największym wysiłkiem poruszać.
– Co się to stało? – zapytał po chwili.
– Nie wiem.
– Byliśmy już blisko Ziemi. Widziałem, jak wiruje… Gdzież teraz jesteśmy?
– Nie wiem. Może to my przelatywaliśmy ponad nią! Minęliśmy Ziemię teraz widocznie i pędzimy znów w przestrzeni dalej, w cieniu jej pogrążeni.
– Czy uważasz jednak, że wóz przybrał dziwne jakieś położenie? Chodzimy po ścianie.
– Cóż mnie to obchodzi? Wszystko jedno. Tak czy owak, śmierć nas czeka nieuchronna, na ścianie czy na powale 13 13 powała (daw.) – sufit. [przypis edytorski]
…
Mataret zamilkł, przyznając w duszy słuszność mistrzowi. Wyciągnął się na wznak i przymknął oczy, poddając się ogarniającej go z wolna senności, co przychodziła nań snadź 14 14 snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
i jako zapowiedź zbliżającej się śmierci.
Nie usnął jednak. Majaczyły mu się tylko w jakimś na wpół przytomnym marzeniu księżycowe szerokie równiny i miasto przy Ciepłych Stawach nad brzegiem morza położone… Lud niby widział skądś wracający, z uroczystości jakiejś, od stopni świątyni, na których stał człowiek wyniosły, Zwycięzcą na Księżycu nazwany – i patrzył nań szyderczymi oczyma. Zawołał nawet na niego po imieniu. Raz i drugi.
Rozwarł oczy. Rzeczywiście wołano go.
– Roda…?
– Czy śpisz?
– Nie, nie śpię. Zwycięzca…
– Do licha ze Zwycięzcą. Krzyczę na ciebie już pół godziny. Wytrzeszcz ślepia!
– Blask!
– Tak jest. Jaśniej się robi. Co to jest?
Mataret dźwignął się i usiadł, zadzierając głowę ku górze. Istotnie okrągłe okno boczne, przy tym położeniu wozu do góry teraz zwrócone, szarzało z wolna jaśniejącą plamą na tle ciemności.
– Dzień się robi – szepnął.
– Nie rozumiem – rzekł Roda. – Dotąd przechodziliśmy z światła w ciemność i na odwrót bezpośrednio, w jednym momencie…
W tej chwili ze zwiększającą się nagle jasnością szelest jakiś suchy doleciał ich uszu – pierwszy odgłos, który od czasu odlotu z Księżyca z zewnątrz ich dochodził.
– Jesteśmy na Ziemi! – krzyknął Mataret.
– Z czego się cieszysz?
Ale on już nie słuchał. Walcząc z nieznośnym ciężarem własnego ciała, wydrapał się bliżej ku oknu, ponad którym przesuwały się jak gdyby tumany piasku, gęstniejące czasem tak, że mrok znowu gruby zalegał wnętrze wozu. Mataret patrzył, nie rozumiejąc tego wszystkiego. W pewnej chwili przymknął oczy, niespodziewanym jaskrawym blaskiem uderzone. Piasek znikł i słońce oślepiające padło na okrągłą szybę. Słychać było wyraźnie świst wichru przewalającego się po świecie.
Kiedy znowu powieki rozwarł, jasno było dokoła – przez okno przeglądało się w górze niebo ciemnobłękitne, powietrzem malowane, nie czarne bynajmniej jak dotąd, kiedy przez przestrzeń międzygwiezdną przelatywali.
– Jesteśmy na Ziemi – powtórzył Mataret z przekonaniem i począł odkręcać śruby, zamykające wyjście z ich długotrwałego więzienia.
Nieraźno szła mu robota. Wszystko ciężkim mu się nadmiernie wydawało, a członki obezwładnione, leniwe, nużyły się szybko, tak że co chwila musiał odpoczywać. Gdy wreszcie ostatnie śruby z brzękiem w dół opadły i świeży powiew przez okno otwarte w twarz go naraz uderzył, zachwiał się, powietrzem pijany i zmęczony trudem, nie mogąc zrazu w braku sił na świat się wydobyć.
Po dłuższym odpoczynku dopiero wrócił do równowagi i chwyciwszy się rękoma za obrzeże okna, dźwignął głowę, a potem i całe ciało na zewnątrz. Roda cisnął się już za nim i wysuwał dużą rozczochraną czaszkę z wozu.
Patrzyli długo obaj w milczeniu.
– A nie mówiłem, że Ziemia jest niezamieszkana! – ozwał się wreszcie Roda.
Przed nimi – dokoła – jak okiem zasięgnąć ciągnęła się roztocz piasku, żółta, w garby niby fale pogięta, jarkim 15 15 jarki – jasny, żarzący się; por. jarzyć się . [przypis edytorski]
rozżarzonym słońcem spalona. Wóz ich, zlatując na Ziemię, wpadł był w wydmę olbrzymią, z której go ustający teraz właśnie wiatr pustynny wygrzebał.
Mataret nie odpowiadał na słowa Rody. Patrzył szeroko rozwartymi oczyma i porządkował w duszy dziwne wrażenia. Wszystko naokół niego było ciche, martwe, nieruchome; trudno mu było uwierzyć, że to jest ta sama Ziemia, którą widział był, zda się, przed chwilą w szalonym wirze mknącą pod swymi stopami… Przecierał oczy i zbierał myśli rozpierzchłe – niepewny, czy śni teraz, czy się też ze snu niepojętego obudził.
Читать дальше