– Na Ziemi wszystko jest straszne – wyszeptał Roda zmartwiałymi usty 17 17 zmartwiałymi usty – dziś forma N.lm: (…) ustami. [przypis edytorski]
.
Mataret nie odpowiadał. Gdy patrzył za ptakami, uderzyło go położenie słońca na firmamencie. Stało już nisko i poczynało różowieć, za śreżogę 18 18 śreżoga – rozedrgane powietrze nad rozgrzaną powierzchnią, tworzące wrażenie mgły np. nad asfaltem w upalny dzień. [przypis edytorski]
jakąś złotawą zachodząc.
– Już dawno temu, gdyśmy wyszli z wozu? – spytał po chwili.
– Bo ja wiem? Może cztery, może pięć albo sześć godzin…
– Słońce stało wówczas w zenicie?
– Tak.
Mataret wyciągnął rękę ku zachodowi.
– Patrz, już się skłania. To niepojęte po prostu. Czyżby tak szybko przebiegało po niebie?
W pierwszej chwili i mistrz nie umiał sobie zdać sprawy z tego dziwnego dlań zjawiska. Przeraził się znów strasznie i patrzył osłupiałymi oczyma na słońce, które snadź oszalało, przebiegłszy w sześć godzin połowę niebieskiego sklepienia, podczas gdy na Księżycu zużywa na to godzin kilkadziesiąt. Ale wnet uśmiech rozjaśnił jego szerokie usta.
– Mataret! – ozwał się – czyż ty już naprawdę nic nie wiesz z tego, czegom ja was w Bractwie Prawdy nauczał?
Łysy uczeń spojrzał z pytaniem na mistrza.
– Przecież – ciągnął dalej Roda – dni na Ziemi są krótkie i tylko dwadzieścia cztery nasze godziny wynoszą, a zatem…
– A prawda, prawda.
Mimo to uspokojenie patrzyli obaj z podziwem na słońce, mknące w oczach po niebie, jak im się zdawało.
– Za godzinę gotowa być noc – szepnął Mataret.
– Przekleństwo! – syknął mistrz, zapominając o tym, co sam przed chwilą mówił – przekleństwo! Trzysta pięćdziesiąt godzin ciemności i mrozu. I cóż my zrobimy? Nie trzeba nam było wozu opuszczać…
Teraz Mataret pierwszy połapał się w nowych warunkach.
– Dwadzieścia cztery, a nawet tylko dwanaście godzin ciemności, przecież to Ziemia.
– A prawda, prawda! – rzekł Roda z kolei.
– Jednak to dziwne – dodał po chwili – bardzo dziwne. W każdym razie mróz nam na pewno dobrze dokuczy, nim słońce wzejdzie. Chociaż nie wiem, jak będzie ze śniegiem? U nas, to jest na Księżycu, spada śnieg dopiero w dwadzieścia lub trzydzieści godzin po zachodzie słońca, a tu będzie już dzień nowy.
– Może tutaj śnieg rychlej 19 19 rychło – szybko. [przypis edytorski]
spada?
Rozmawiając, posuwali się wciąż naprzód. Upał dnia ustawał nieco, a i oni już trochę przywykli do zwiększonego ciężaru swych ciał, tak że szło im się cokolwiek raźniej.
Skały były już blisko. Pod nogami wyglądał tu i ówdzie z piasku calec granitowy, w którego szczelinach trafiała się czasem nikła jakaś i pożółkła trawka.
Stawali wtedy obaj nad nią i oglądali długo, starając się z tego źdźbła marnego wywnioskować, jak może bujniejsza roślinność na Ziemi wyglądać, o ile istnieje w ogóle.
Słońce właśnie zaszło i dwaj Księżyczanie, do skał dotarłszy, szukali legowiska na noc, gdy w gęstniejącym szybko mroku uderzyła ich oczy olbrzymia jakaś postać kamienna, na poły ludzka, zwierzęca na poły. Ciało tego potwora, ze wszystkich znanych im istot, najwięcej jeszcze przypominało psa, który jako jedyne czworonożne zwierzę chował się wśród ludzi na Księżycu, jeno 20 20 jeno (daw.) – tylko. [przypis edytorski]
okrąglejsze było i więcej muskularne, a na wzniesionej szyi człowieczą dźwigało głowę.
– Tutaj są myślące istoty na Ziemi, jak my, ludzie albo szernowie – zagadnął po pewnym czasie niemego podziwu Mataret – kiedy umieją robić takie rzeczy z kamienia.
– Jeśli jednak tak wyglądają! – dorzucił Roda, wskazując ręką nieruchomego potwora…
Straszno im było i smutno niewypowiedzianie. Wyszukali sobie kryjówkę w szczelinie skały, o ile możności jak najdalej od niesamowitego posągu, i robili przygotowania, aby się jakoś zabezpieczyć przed spodziewanym mrozem nocnym, kiedy wschodnia część nieba poczęła się z wolna złocić i pokrywać jasną łuną, gwiazdy rozbłysłe zaćmiewającą – aż wreszcie wypłynęła z niej kula jakaś ogromna, czerwona, świetlista.
Było to dziwne i niepojęte, jak wszystko, co ich w tym – najkrótszym w ich życiu – dniu spotkało. Kula tymczasem, jak gdyby bania światłem napełniona, wznosiła się w górę, wydając się coraz mniejszą, ale i coraz jaśniejszą zarazem. Cień pierzchał – łagodny, srebrny obrzask lśnił się na piaskach i skałach, nadając pozór życia straszliwemu potworowi z kamienia.
– Co to za gwiazda może być?
Roda szukał długo w myśli, aż wreszcie potrząsnął głową przecząco.
– Nie znam tej gwiazdy – rzekł, patrząc na Księżyc, z którego właśnie przed kilku godzinami przybyli.
Ale Mataretowi przypomniał się nagle widok, jaki miał z okna wozu, pędząc w przestworzu – a chociaż tamto, z bliska widziane, większe było i mniej jasne, to jednak – pewne podobieństwo…
– Księżyc! – zawołał.
– Księżyc…
Patrzyli obaj ze straszną, żrącą tęsknotą w biednych sercach na tę płynącą spokojnie po niebie, niepowrotnie straconą, ojczyznę swoją.
Z pociągu błyskawicznego Sztokholm-Aszuan wysiadła młoda dziewczyna o jasnych włosach i dużych ciemnobłękitnych oczach, patrzących na świat jak gdyby z dziecięcym jeszcze zdumieniem… Postępował za nią, niosąc w ręku drobne walizki, siwy, ale czerstwy jegomość o wyłupiastych nieco oczach w twarzy zarazem patriarchalnej, chytrej, tępej i poczciwej. Niewygodnie mu było w stroju, wedle najświeższej mody skrojonym, do którego snadź 21 21 snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
nie przywykł, i czuł się trochę zmęczonym uporczywie graną rolą młodzieńca, chociaż starał się nie okazywać tego po sobie.
Do dziewczyny, ledwo stanęła na dworcu, przybiegł żywo sam dyrektor największego hotelu Old-Great-Cataract-Palace i z pełnym godności pokłonem wskazał jej ręką oczekujący samochód elektryczny.
– Apartamenty są od wczoraj przygotowane – rzekł z lekkim wyrzutem w głosie.
Dziewczyna się uśmiechnęła.
– Dziękuję, kochany dyrektorze, iż się sam trudziłeś, aby mnie powitać, ale ja doprawdy wczoraj przybyć nie mogłam. Wszak telegrafowałam.
Dyrektor skłonił się znowu.
– Wczorajszy koncert odwołano.
Mówiąc to, wskazywał znów ręką pojazd czekający.
– Ach nie! Rzeczy moje tylko zabierzcie… Pan ma gdzieś kwity – zwróciła się do towarzysza. – Ja pójdę piechotą. Nieprawdaż, panie Benedykcie? Będzie przyjemnie. To tak niedaleko.
Rześki staruszek bąknął coś pod nosem, szukając kwitów po kieszeniach, a dyrektor cofnął się dyskretnie, usiłując nie okazać zgorszenia. Sławna Aza mogła mieć fantazje nawet tak nieprawdopodobne, aby chodzić piechotą.
Śpiewaczka, minąwszy kolejowe zabudowania, szła żwawo aleją niskimi palmami wysadzoną. Z lubością wciągała w pierś słodkie powietrze skłaniającego się dnia wiosennego. Dzisiaj rano, w futra ciepłe otulona, wsiadła do wagonu w Sztokholmie – w ciągu kilkunastu godzin przeleciała tunelem popod 22 22 popod (daw.) – pod; pod spodem. [przypis edytorski]
Morze Bałtyckie i wszerz przez Europę i znowu tunelem pod wodami Śródziemnego Morza i przez wschodnią krawędź Sahary – i oto, nim słońce zaszło, patrzy na nie z brzegu Nilowego, wyciągając z rozkoszą w cieple młode gibkie członki, długim siedzeniem nieco zdrętwiałe.
Читать дальше