1 ...7 8 9 11 12 13 ...17 – Ba, więc po cóż je pan masz?
– To moja rzecz. Bodaj aby móc po każdym występie zasypać panią kwiatami. Pracowałem ciężko przez połowę życia… Gdybym tak postępował jak pani…
– Jak ja?!
– Naturalnie. Odwołała pani telegraficznie koncert wczorajszy i musi pani teraz zapłacić olbrzymią karę Towarzystwu…
– Tak mi się podoba!
– Ach, gdyby się to pani przynajmniej tak podobało! Ale spóźniła się pani droga tylko przez lekkomyślność: przez nieuwagę opuściła pani ostatni pociąg, zasiedziawszy się na tym przyjęciu w klubie. A nie mówiłem!…
Śpiewaczka zerwała się nagle. Dziecięce jej oczy zapłonęły gniewem.
– Panie, ani słowa! Ani słowa o tym nikomu! To zresztą jest nieprawda. Nie przyjechałam wczoraj, bo nie chciałam.
– Ależ, paniusiu droga, po cóż ten gniew? – łagodził przerażony staruszek. – Ja doprawdy nie chciałem pani zrobić przykrości i nie myślałem…
Aza już się śmiała.
– Nic wielkiego. Och, jaką pan masz minę zakłopotaną!
– Panie Benedykcie – rzuciła naraz niespodziewanie – czy ładna jestem?
Stała przed nim wyprężona w lekkiej barwnej sukni domowej o szerokich rękawach, w klin pod szyję wyciętej. Głowę w jasnej włosów koronie odrzuciła w tył, dłonie na karku zaplotła, wysuwając białe łokcie krągłe z opadłych rękawów. Naprzód podane usta zadrgały jej wabiącym uśmiechem, co wzdyma wargi, bojąc się nazbyt ich rozchylić, by nie umknęły pocałunkowi…
– Ładna, ładna! – szeptał mężczyzna, patrząc na nią zachwyconymi oczyma.
– Czy bardzo ładna?
– Bardzo…
– Piękna?
– Piękna! Cudowna! Jedyna!
– Zmęczona jestem – odezwała się znowu, niespodziewanie ton zmieniając. – Idź pan już do siebie.
Ale po jego odejściu nie udała się na spoczynek. Wsparła białe łokcie na stole i wcisnąwszy brodę w dłonie, siedziała tak zamyślona ze ściągniętymi brwiami i twardo zaciśniętymi usty 25 25 usty – dziś popr. forma N.lm: ustami. [przypis edytorski]
. Niedopity kieliszek wina szampańskiego stał przed nią, grając topazową tęczą w bijącym zewsząd blasku świec elektrycznych. Szkło było weneckie, stare, nieprzepłacone – cienkie jak płatek róży – o barwie nieco zielonej, jak gdyby lekką mgłą opalową i złotą przyprószonej. Obok na śnieżnym obrusie walały się olbrzymie, prawie białe grona winne z Algieru i mniejsze, do krwi skrzepłej barwą podobne, z greckich wysp szczęśliwych. Brzoskwinia, na pół rozłamana, rozchylała – jak kobieta – wonne, wilgotne, pocałunku żądne a chłodne usta…
Na progu stanął lokaj.
– Czy pani pozwoli już zabrać?
Drgnęła i powstała.
– Tak, tak. Proszę mi przysłać jeszcze przez pokojową flaszkę szampana do sypialni. Niezbyt mrozić.
Przeszła do buduaru i wyjąwszy podróżną stalową kasetkę, otwarła ją tajemnym złotym kluczykiem, który wisiał wśród breloków u jej paska. Wyrzuciła na stół zwitek notatek i rachunków. Liczyła przez pewien czas sumy jakieś, kreśląc cyfry szybko ołówkiem na tabliczkach z kości słoniowej, a potem wyjęła plik telegramów, osobno złożonych. Przeglądała je raźno, wypisując z nich czasem daty i nazwy miejscowości. Były to przeważnie wezwania różnych miast ze wszystkich stron świata, aby raczyła je zaszczycić odwiedzinami i wystąpić raz lub dwa w jakimś największym teatrze. Depesze były krótkie, w tych samych prawie słowach spisane, a wymowne jeno cyfrą na końcu wymienioną i zawsze bardzo wysoką.
Aza odrzucała niektóre z nich z wyrazem pogardliwym albo niechętnym, nad innymi namyślała się długo, nim zanotowała datę na tabliczkach.
Spomiędzy telegramów wyleciała, zamieszana w nie przypadkowo, kartka papieru. Był na niej wypisany jeden tylko wyraz: „kocham!”, i imię. Śpiewaczka uśmiechnęła się. Czerwonym ołówkiem podkreśliła imię dwa razy i pomyślawszy chwilkę, dopisała datę sprzed paru tygodni, po czym sięgnęła do szkatułki, szukając w jej wnętrzu właściwego miejsca dla dokumentu.
Wysypały się spod jej ręki listy i kartki, nieraz z notatników wydarte, na których z pośpiechem parę słów tylko skreślono. Na niektórych z nich były krótkie dopiski jej ręką zrobione: daty, cyfra, znak jakiś. Przeglądała je teraz, uśmiechając się albo marszcząc brwi, jak gdyby sobie chciała z trudem coś przypomnieć. Jedną kartkę zbliżyła ku światłu, niewyraźne nazwisko czytając.
– Ach, to on – szepnęła. – Umarł.
Rozdarła papier i rzuciła w kąt. W ręku trzymała teraz bilet z czerpanego papieru, zżółkły nieco i jakby częstym dotknięciem palców wygładzony.
Zalatywała od niego woń jej sukni i ciała – snadź długo był niegdyś przy niej, nim się tu dostał do stalowej skrzyneczki między inne papiery.
Usta jej zadrgały – wpatrzyła się uporczywie w kilka słów ołówkiem na bilecie nakreślonych i już niemal zatartych…
Dwa tylko wyrazy, przy których ręka silniej ołówek nacisnęła, znać było dobrze: „Jesteś piękna”, i na dole imię: Marek.
Przez długi czas patrzyła Aza na te słowa, początkowo myśląc o tym, który je kreślił, i o dniu i chwili, kiedy nakreślone zostały, a potem – cofając się pamięcią wstecz coraz dalej – o życiu swoim całym od pierwszej młodości, od zagubionego gdzieś we wspomnieniach dzieciństwa.
Przypomniały jej się dni prawie nędzy obok pijanego wciąż ojca i nieustannie płaczącej matki, praca w jakimś zakładzie koronkarskim i pierwsze spojrzenia mężczyzn oglądających się za nieletnią dziewczyną na ulicy.
Wstrząsnęła się ze wstrętem i odrazą.
Przed oczyma zamajaczył jej cyrk jakiś i taniec na wyciągniętej w powietrzu linie, i oklaski… Tak, oklaski w tej chwili, kiedy w bezczelnej pantomimie miłosnej, trzymając się liny palcami jednej nogi, z drugą podniesioną w tył – gwałtownie przegięta – dawała całować biedne dziewczęce usta ohydnemu błaznowi, który stał za nią…
Teatr trząsł się od oklasków, a jej mróz przerażenia ściskał serce, bo błazen za każdym razem, patrząc w nią zaczerwienionymi oczyma, szeptał głosem zdławionym: „Zepchnę cię, małpo, i skręcisz kark, jeśli się nie zgodzisz…”.
Kolacje po wielkich restauracjach i spojrzenia znowu, i uśmiechy lubieżne dostojnych emerytów, uśmiechy, które umiała już na złoto zamieniać – dzieweczka kilkunastoletnia…
Dobrodziej znienawidzony, ohydny dobrodziej, którego imienia już prawie zapomniała – nauka śpiewu i występ pierwszy – potem dalsze… kwiaty – sława – bogactwo. Ludzie, którymi się nauczyła pomiatać i wabić ich, zimna sama, i rzucać obojętnie, kiedy się sprzykrzą albo zrujnują.
Spojrzała znowu na kartkę papieru w ręku trzymaną. Przed tym jednym człowiekiem uciekała, bojąc się go. Pamięta – pisała do niego – jak niegdyś przed wiekami w dawnych śmiesznych czasach pisywano: „Gdybym nie miała tego całego życia za sobą, gdybym całując cię, mogła powiedzieć, że jesteś pierwszym, którego całuję…”.
Zerwała się nagle i wrzuciwszy bez ładu wszystkie papiery na powrót do szkatułki, zatrzasnęła ją nerwowym ruchem. Chodziła jakiś czas szybko po pokoju, błyskając oczyma spod opuszczonych brwi. Piękne drobne usta wykrzywiły jej się w uśmiechu, który miał być szyderczy, ale wznosił drżące kąty jej warg, jak gdyby się miała rozpłakać.
Sięgnęła ręką po szklankę i czekającą od chwil paru butelkę szampana. Nalała po brzegi i wychyliła duszkiem perlisty płyn, z lekka tylko zamrożony i spływający jej białą pianą po palcach.
Читать дальше