Wszystkie… z wyjątkiem Alego! Kiedy więc oprzytomniały nieco, wypluły muł i wodę z ust i otarły zalane oczy, rozejrzały się między sobą i jednym głosem krzyknęły:
– Ali!… gdzie Ali!
Alego nie było! Woda spokojna już była u brzegu, a łódka przewrócona dnem do góry kołysała się w pewnym oddaleniu.
– Jezus, Maria, ratunku, ratunku – zaczęły krzyczeć z całych sił i szlochać dzieci. Olek, Nik i Rena, nie namyślając się, wskoczyli do wody i nieprzytomni z trwogi, drżący, w niepokoju zanurzali się raz po raz, obmacując rękami dno, szukając między splątanymi korzeniami drzew. Pozostali na brzegu Marta i Tom podnieśli wrzask i lament nie do opisania, bo zaiste rozpacz ich i trwoga nie miały granic.
Wtem spoza zakrętu wyspy wysunęła się ku dzieciom mała rybacka łódka, a w niej Wicek z przerażoną od posłyszanych krzyków twarzą. Wszystkie ręce wyciągnęły się ku niemu z rozpaczą.
– Wicku – wyszlochała Marta – nie ma Alego! Wpadł w wodę razem z nami i nie wypłynął, Boże!… Boże! – i rzuciwszy się na kolana, poczęła odmawiać pacierz.
W jednej sekundzie Wicek już był przy dzieciach.
– Tu wypadł z łódki! – krzyknął.
– Tu… w tym miejscu… wywróciliśmy się – wyszlochał Tom.
Wicek znikł pod wodą, chwilę nie było go widać, a gdy ukazał się, dzieci w niepomiernym zdumieniu ujrzały, że co sił w rękach płynie za łódką.
– Wicku – wykrzyknął Olek – tu Alego trzeba ratować! Co tam łódka! Wicku, co ty robisz! – i zamilkł, bo oto Wicek podpłynął do wywróconej łódki i znikł pod nią.
Straszna zapanowała cisza, a potem nagle ze wszystkich piersi wydarł się okrzyk radości! Na powierzchni wody ukazał się znowu Wicek, a w rękach jego omdlałe ciałko Alego. Jeszcze parę chwil, a Wicek wyskoczył na brzeg i zabrał się do ratunku. Przerzucił sobie Alego przez kolano, twarzą do ziemi i potrząsnął nim z lekka. Dzieci milcząc, blade i drżące z trwogi, widziały jak z ust, z oczu, nosa Alego wylewały się potoki wody. Potem Wicek położył go na trawie, twarzą do góry, zawoławszy Olka do pomocy, ściągnął z Alego ubranie i szybko, a równomiernie począł podnosić i opuszczać chude, prawie błękitne rączki chłopca, który leżał bezwładnie z zamkniętymi oczyma.
– Rozcierajcie go, rozcierajcie! – krzyknął na dzieci, które ocknęły się, skoczyły i mokrymi rękami zaczęły z całych sił rozcierać skostniałe ciałko chłopczyny.
Trwało to przerażająco długo, dzieciom łzy spływały po policzkach, a Tom wykrzyknął z rozpaczą:
– On już przecież nie żyje! – ale właśnie w tejże chwili Ali otworzył oczy.
Wtedy nastąpiła taka radość, że niepodobna jej opisać: Tom zaczął krzyczeć w niemożliwy sposób i tańczyć taniec dzikich ludzi. Marta rozpłakała się jeszcze więcej, ale z radości, Nik nie mógł słowa przemówić, a Rena… w nieopisanej radości skoczyła Wickowi na szyję i ucałowała go.
Powoli Alemu wracała przytomność, roztarty i ogrzany słońcem zaróżowił się i długo patrzał zdziwiony na śmiejące się i skaczące ze szczęścia dzieci, całe mokre i oblepione własnymi ubraniami, z włosami przylizanymi na głowach i ramionach, ociekające i uszczęśliwione.
Był to widok arcykomiczny, toteż Ali, oprzytomniawszy zupełnie, roześmiał się serdecznie, Wicek również patrzał na to wszystko, śmiejąc się, aż mu łzy kapały po i tak już mokrej twarzy. Nie tracił jednak czasu; poleciwszy dzieciom, by wyszły na słońce i suszyły się w jego promieniach, sam wskoczył do swej łódeczki i popłynął w pogoń za łodzią, która kołysała się na powierzchni wody, sprowadził ją na wyspę, przewrócił, wylał wodę, wsadził dzieci i ruszono do domu. Olek i Nik pomagali mu żwawo. Płynąc, wszyscy uśmiechali się pełni radości i jechali gotowi przyjąć z pokorą największą bodaj karę za popełnione nieposłuszeństwo, bo cóż znaczyła kara wobec tego, że Ali był z nimi – zdrów i cały.
Gdy po powrocie dzieci podobne do oskubanego stadka gęsi stanęły przed rodzicami i niepewnymi głosami opowiedziały, co zaszło – powstał zamęt! Ciocia Halszka zemdlała, matka pobladła jak płótno i pochwyciła Alego w ramiona, mademoiselle Lucette zaczęła krzyczeć i wylewać potoki łez, pan Martin oglądał każde z dzieci po kolei, a ojciec bardzo chciał się gniewać, ale właściwie nie mógł. Zanadto się bowiem przestraszył i zanadto był Bogu wdzięczny za cudowne Alego ocalenie.
Wicek z początku został obdarowany pięknym ubraniem samego pana i suto nakarmiony frykasami, które klucznica obficie, aczkolwiek niechętnie zastawiła w kredensie.
Potem któregoś dnia przyjechali rodzice Alego i oznajmili rodzinie Wicka, iż ofiarują kawał ziemi z ładną zagrodą na przyszłe gospodarstwo dla zbawcy ich syna.
Do końca życia Wicek opowiadał szczegółowo o tym zdarzeniu, kończąc zawsze tymi słowy:
– Dostałem od jaśnie pana ubranie w kratkę, całkiem nowe i zielony krawat.
Życzliwym pokazywał niekiedy ów krawat.
Ania dostała na imieniny mnóstwo ciekawych i pięknych rzeczy. Więc przede wszystkim niebywałych rozmiarów pudło łakoci, którymi obdarowała wspaniałomyślnie swe bliższe otoczenie. Następnie cały stos starych żurnali, z których wycinała lalki, tworząc całe rodziny, klany, narody papierowe. Potem kilka ogromnych ilustrowanych ksiąg, roczników pism, których ryciny kolorowała Ania z mniejszym powodzeniem niż zapałem. Poza tym szpica Pusia z różową kokardą i piłkę.
W końcu dostała trzy lalki; pierrota, kolombinę i Julcię.
Pierrot i kolombina zyskali ogólne uznanie. Nawet Olek, obracając w rękach śliczną, zgrabną lalkę o olbrzymich oczach i giętkich członkach, raczył zauważyć, że: „ten pierrot to wcale ładny”, a Nik roztkliwiał się nad białą, lekką jak puch kolombiną. Ale Julcia spotkała się z niechęcią i ostrą krytyką.
– Hapka jakaś czy Pryśka – rzucił pogardliwie Olek, wychodząc z dziecinnego pokoju.
– Nawet trochę podobna do Jewdochy – dodał Nik, idąc w ślad za bratem.
Tom poddał Julcię ściślejszemu badaniu.
– Dlaczego nazwałaś ją Julcią? Takie imię jak gdyby się masło roztopiło na słońcu! Fe! Obrzydliwość.
– Niania mi poradziła – rzekła srodze stroskana niepowodzeniem córki Ania.
– Z czegóż ona jest zrobiona?
– Właśnie – ożywiła się Ania nadzieją poprawienia reputacji swego dziecięcia – właśnie! Niania powiedziała, zenigdy się nie stłuce, bo ciało ma wypchane trlocinami, a głowę blasaną!
– Ech! – rzekł powątpiewająco Tom.
– Na pewno – krzyknęła z mocą Ania – zapytaj niani.
– Gdyby koń na nią nadeptał, stłukłaby się – zawyrokował Tom, pukając palcem w rumiany policzek Julci, która zdawała się z tego zadowoloną i szczerzyła białe malowane ząbki.
Ania zadumała się, szukając w myśli sposobu uchronienia zagrożonej córy przed tak straszną ewentualnością. Tom zaś, skonstatowawszy, iż pod różową, atłasową sukienką znajdują się kremowe, twardo wypchane członki, rzucił nietłukącą się Julcię na dywan i poszedł w ślady starszych braci.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Читать дальше