Wróciwszy do domu, stanęła z panem do obrachunku, a ten wygłosił na zakończenie:
– Za bez nie liczę, bo wytrącę ci z pensji.
Kaśka doznała w tej chwili dziwnego ciśnienia „pod piersiami”. Trzy centy, toć to nie majątek… ale zawsze pieniądz, co piechotą nie chodzi; a potem ten bez poszedł i tak na marne! Nikt z niego nie użył tylko trzy centy przepadły… Od tej chwili Kaśka nie kupowała nigdy kwiatów i omijała stragany przeładowane różnobarwnym kwieciem. Kaśka pracowała po całych dniach. Nigdy spoczynku, nigdy wytchnienia! Był to wielki deptak, który ugniatała ciężkimi stopami, pochylając kark pod jarzmem włożonym na nią ręką fatalności. Powróciwszy, nastawiała obiad, starając się, o ile możności, ukraść trochę czasu dla przeprasowania spódnicy pani lub koszul pana. Drzewo wydawano jej kawałkami, bez względu na to, czy kawałki były mniejsze lub większe, lub czy potrawy potrzebowały do gotowania się dłuższego czasu. Często płakała Kaśka, widząc ogień pochłaniający ostatnie polano, podczas gdy ryż był jeszcze twardy i bielał na dnie garnuszka. Deski podtrzymujące pościel na łóżku stanowiły wtedy nadzwyczajny zasiłek, a raz nawet odważyła się Kaśka spalić stary szaflik, którego szczątki znalazła rozsypane w piwnicy.
Niska, ciemna kuchenka, przepełniona wonią cebuli, grzybów i nieświeżego masła, zdawała się być małym przedsionkiem piekła, w którym wszakże musiała żyć i pracować kobieta złożona z tych samych cząstek, z jakich inne składają się kobiety. Młoda, zdrowa, tęga, oddawała wśród tych ciemności i gorąca całą swą siłę, a to wszystko za odrobinę lichej strawy, za kość od mięsa, którą dano jej dla ogryzienia, za czerstwą bułkę znalezioną w kącie kredensu i za wspaniałe wynagrodzenie kilku guldenów, które rzucano jej co kwartał, odtrąciwszy przedtem wszystkie „szkody”, jakie w zbytnim pośpiechu robić nietrudno.
I zgrzana, zmęczona, śpiesząc się wiecznie, biegała od ogniska do stołu, od stołu do deski do prasowania – żyłując mięso, zalepiając gliną popsute drzwiczki pieca, krochmaląc hafty spódnicy, płucząc ścierki lub biegnąc z konewką po wodę. A ten strach wieczny, czy coś się nie spali, nie popsuje! Naczynia zużyte, z przepalonymi dnami… masła niewiele… a pani ani zajrzy do kuchni, ani się zatroszczy!… Kaśka nie lubi, aby jej zaglądano w garnki tak, jak to było u „Żydów”. Ale zawsze należy się z panią naradzić, zapytać. Gdy coś zepsuje, pan skrupulatnie oblicza, a potem wytrąca z pensji. Czasem gorąca dusza upadnie na nogę lub węgle wysypią się z pieca i trzeba czym prędzej podnosić je palcami, a choć skóra gruba i przyzwyczajona do ognia, to bąble wyskakują nierzadko i tak się czasem węgiel do ręki przyczepi jak pijawka, aż skóra skwierczy. Obcęgów nie ma, bo pan mówi, że to zbytek i wymysł niepotrzebny…
Ileż takiej drobnej nędzy, bólu i przykrości cierpi Kaśka w tej ciemnej i ciasnej kuchence, w której uwija się od rana do późnej nocy, oddychając ciężko, pełna dobrej woli i energii, i niezużytej jeszcze siły! Gdy wyda obiad, umywa naczynie, szoruje rondle, klęcząc na podłodze, powalana cegłą, z włosami opadającymi na skronie, wynosi szafliki, potykając się na wąskich i ciemnych schodach. Pan sam wydziela jej cienką kromeczkę chleba, którą ona zjada najczęściej dopiero późno w nocy. Kaśka ma dziwny dar do robienia tak zwanych „szkód”. Jej wielkie, rozrośnięte członki obracają się z trudnością w szczupłej kuchence. Wyciągając rękę, uderza zawsze o jakiś sprzęt; schylając się, musi o coś potrącić, przewrócić, uszkodzić. Przy tym kuchenka jest bardzo ciemna, a pan przez oszczędność nie pozwala zapalić we dnie lampki.
Nic więc dziwnego, że bezustannie się coś tłucze, a Kaśka rada nierada odkupuje z bólem serca zbitą szklankę lub talerz, medytując nad swą własną niezgrabnością i dziwacznością pomysłu w budowie tak ciemnej kuchni.
Po obiedzie i umyciu naczyń, zabiera się Kaśka do prania i składania bielizny albo dąży do magla z zawiniątkiem pod pachą. Co tydzień jest tak zwane „małe pranie”, a co miesiąc „wielkie”, przepełniające kuchnię przykrą wonią sody, mydła, brudnej bielizny i kłębami duszącej pary. Ile to wtedy zużywa się wody, którą Kaśka musi sama przynieść i zlać na dzień przed rozpoczęciem prania do beczki ustawionej koło drzwi prowadzących z kuchni na korytarz! Kaśka, przechylona na lewą stronę, nosi i nosi tę wodę i wylewa ją do beczki. Zdaje się jej, że z beczki ktoś dno wyjął, bo nie ma końca noszenia i wody wcale nie przybywa. Postawszy chwilkę, chwyta znów pustą konewkę, aby zejść na dół i za chwilę powrócić. Jest to wędrówka dziwnie przykra wśród tych ciemnych schodów, od których każdemu się w głowie kręci. Do tego deski wąskie spod nóg się usuwają i cała noga nie może oprzeć się wygodnie. Ciężar ciągnie jak zwykle w tył; Kaśka czuje, że kiedyś potknie się i spadnie ze schodów. Nie ma nawet poręczy, żeby się zatrzymać w razie wypadku. To samo jest z noszeniem drzewa. W dodatku polana wysuwają się i staczają po schodach. Kaśka musi po nie wracać ze świecą, drżąc z obawy, aby kto tymczasem polan sobie nie przywłaszczył. Gdy zapadnie wieczór, Kaśka zapala lampkę i kończy swe dzienne zatrudnienie przy sztucznym świetle. Gdy ma wiele pracy, pierze lub prasuje do północy, a czasem i dłużej. W krótkiej spódnicy, bosa, z rękawami odwiniętymi poza łokcie, olbrzymia jej postać majaczy w kłębach pary. Żółty płomień niewielkiej lampeczki migoce wśród tych białych obłoków jak niepewne światło trzeciorzędnej gwiazdki. Sprzęty kuchenne kryją się w tym półświetle, migocąc tylko żółtą barwą mosiądzu lub srebrnym blaskiem blachy.
Tylko rozpalone drzwiczki od pieca czerwienią się przejrzystą purpurą, posypane lekką warstwą rdzy, i drżą poruszane silnym pędem powietrza. U stóp Kaśki całe stosy bielizny poskręcanej, ułożonej w małych wanienkach, szaflikach i glinianych miskach, wiją się jak węże białe, to znów cieńsze, sinawe, zmoczone – całe gniazda gadzin martwych, nieruchomych. Prawie połowę kuchni zajmuje balia, rozwarta, szeroka, okrągła, pełna gorącego ługu i świeżo z kociołka wyrzuconej bielizny, opiera się na dwóch krzesełkach, z których jedno opuszcza frędzlę z potarganej słomy i zamiast czwartej nogi ma podpórkę z sękatego polana.
Ponad balią schyla się Kaśka, zanurzając odważnie swe czerwone i popękaną skórą pokryte ręce w gorący odwar ługu dla wydobycia zeń pojedynczej sztuki bielizny i skręciwszy ją należycie, odkłada do tak zwanego „naparzania”. Skręcając z całej siły mokre płótno, stęka Kaśka mimo woli, a grube krople potu spadają z jej czoła.
Przez otwarte okienko wpada wprawdzie prąd świeżego powietrza, ale wątły to i zbyt wąski pasek. Zaduch panujący w kuchni pochłania go z żarłocznością dzikiego zwierzęcia i ani odrobiną nie dzieli się z dziewczyną, pragnącą świeżego powietrza. Od strony miasta dolatuje to turkot dorożki, to jęk, to śmiech ludzki. Miasto usypia albo budzi się, według potrzeby i upodobań mieszkańców. W nocy czuwają tylko bogacze lub nędzarze. Stara to jak świat historia, a przecież wiecznie nowa. Kareta wioząca upudrowaną damę przemyka szybko po bruku, a turkot jej miesza się z bolesnym westchnieniem Kaśki, której palce koło paznokci pękają ze skręcania bielizny.
Zapadła noc cicha, wspaniała, pełna tajemniczych szeptów, zwierzeń miłosnych lub planów zbrodniczych. Roztoczyła zasłonę jak paw swój ogon różnobarwny. Milionami gwiazd świecących i urokiem ciemności drażni umysły, podniecając ciekawość. Miasto lubi noc i chętnie zarzuca na siebie czarny jej welon. Miasto jest grzesznicą, która bez czarnej zasłony nie pójdzie na schadzkę miłosną. Dlatego to miasto tak chętnie chłonie w siebie ten deszcz z ciemnego popiołu, który z zachodem słońca spada na dachy domów. Równocześnie z zapaleniem latarni ulice przybierają wygląd zupełnie odmienny. Niepozorne domki stają się kamienicami, a okazalsze budynki rosną do wielkości pałaców. Ubogie wystawy sklepowe leją potoki światła gazowego, kupy nagromadzonych kamieni lub cuchnącego błota nikną w ciemnościach. Rzezimieszki gotują się do zwykłych wypraw nocnych, a z otwartych drzwi drugorzędnych restauracji wylewa się na ulicę pomieszany szczęk talerzy, nawoływanie kelnerów i bezładna, a krzykliwa rozmowa gości. Gdzieniegdzie z otwartego okna wybiegnie na ulicę dźwięk fortepianu lub głos jakiejś domorosłej artystki. Zagłuszy go przecież piosnka ulicznika lub turkot przejeżdżającej dorożki.
Читать дальше