– To wam się tak wydaje. Dla was jestem ateistą, ale dla waszego Boga jestem lojalną opozycją i wiem, że on to szanuje…
Przeważnie jest tak, że gdy nie potrafi atakować się myśli, atakuje się jej autora. W przypadku Błażeja i to było niemożliwe. Był ochrzczony, komunikowany i był na ty z Wałęsą. Na dodatek miał od dwudziestu lat ciągle tę samą żonę, studenci w anonimowych ankietach wybierali go na najlepszego profesora uczelni, mieszkał w bloku, a jego ojciec był ofiarą stalinowskich czystek. Żadnego haka. Zupełnie nic. Ateistyczny, ascetycznie biedny święty jeżdżący piętnastoletnią skodą. Na dodatek trudno mu było zarzucić, że nie wie, o czym mówi. Można było go publicznie ekskomunikować – co też wielokrotnie czyniono – za brak wiary, ale nie można było ani przez chwilę powątpiewać, że brakuje mu „religijnego rozumu”. Wszyscy wiedzieli, że obok biochemii skończył także filozofię i „po godzinach” publikował prace z historii filozofii chrześcijaństwa. Prace na tyle istotne i napisane na tyle zrozumiale, że ich fragmenty regularnie drukował „Tygodnik Powszechny”. To drażniło, prowokowało, a niektórych, nawet tych, którzy z racji powołania i kojarzonego z tym autorytetu powinni być wzorem tolerancji i przebaczenia, doprowadzało do ślepej nienawistnej wściekłości. Marcin pamiętał atak księdza i jednocześnie profesora z Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, który w agresywnym komentarzu do jednego z artykułów Błażeja w „Tygodniku Powszechnym” nazywał go pogardliwie „projektantem mody współczesnej teologii” oraz „przeciętnym teologiem wśród biochemików”, aby na końcu zarzucić mu „odrażającą pychę”, pisząc w ostatnim zdaniu, że „człowiek staje się ateistą, gdy poczuje się lepszy od Boga”. Jedyną reakcją Błażeja na tę publikację był kilkuzdaniowy list, w którym prosił redakcję, aby w imieniu utytułowanego teologa podała w „jego obronie”, że autorem tego ostatniego zdania jest Friedrich Nietzsche, ponieważ „czytelnik powinien po części usprawiedliwić autora, zdając sobie sprawę, że nie wszystkie bzdury i nieprawdy w jego artykule pochodzą od niego samego, ale że część z nich została najzwyczajniej w świecie skopiowana, i to od ateisty, którym Nietzsche niewątpliwie był, o czym wie każdy, nawet zupełnie przeciętny biochemik, a o czym jego świątobliwość profesor raczył skwapliwie zapomnieć prawdopodobnie w nadziei, że nikt nie zauważy plagiatu”.
Rozmawiali kiedyś o religii. W dwa lata po tym, jak zachorowała matka. Spotkali się na kilka godzin w Krakowie, gdzie Błażej przyjechał na jakiś kongres. Marcin wtedy zdobył się na odwagę i zapytał go, poproszony przez matkę, dlaczego Ilonka – córka Błażeja – nie przyjęła jeszcze pierwszej komunii. Brat odpowiedział mu, że oboje z Sylwią – żoną – postanowili zostawić wybór samej Ilonce. Zdecyduje, gdy dorośnie. Tak zaczęła się ich rozmowa o Bogu i religii.
Z Błażejem bardzo trudno rozmawiało się o tych sprawach. Głównie przez jego chorobliwy brak pokory wobec autorytetów. Wydawało mu się, że uczciwość wymaga, aby zwątpienie, a tym bardziej pokorę dzielić wobec wszystkich i wszystkiego po równo. I jeśli już, to dopiero wtedy, gdy wobec pokory nie ma się żadnej innej alternatywy. W dodatku swoją wiedzą, swoimi wątpliwościami, a najbardziej swoimi pytaniami budził niepokój.
– Wierzysz, że Bóg może być sprawiedliwy, miłosierny i nieskończenie mądry, a jednocześnie niewidzialny, niedostępny i milczący jak głaz? Wierzysz w to i nie widzisz w tym podstawowej sprzeczności? A nawet jeśli, z niezrozumiałych mi powodów, tak jest, to czy nie uważasz, że każdy Bóg gardziłby myślą, że jest idolem? Że buduje Mu się pomniki, świątynie, które swoim doprowadzonym do granic kiczu bogactwem dają świadectwo pychy, pada się przed Nim na twarz, całuje obrazy, składa krwawe ofiary i jako dowód uwielbienia dla Niego przebija dłonie gwoździami w ekstatycznym amoku? Czy nie uważasz, że absurdem jest nasze przekonanie, że wszechmogący i nieskończenie doskonały, bezgranicznie dobry Bóg ma jedną z najnędzniejszych ludzkich słabości, jaką jest próżność i nigdy nienasycone pragnienie poklasku? Ja nie mogę uwierzyć w takiego Boga… Wielu ludzi nie wierzy w Boga, bo to dla nich zbyt obciążające. Ja nie wierzę w Boga, bo to zbyt wygodne.
Gdy pamiętało się z dzieciństwa wspólne modlitwy przed posiłkami przy stole, codzienne „niech będzie pochwalony” po powrocie do domu ze szkoły i pełne uniesienia góralskie pasterki w kościele w Biczycach, trudno było słuchać wypowiadanego przez własnego brata zdania typu „Boga można było uniknąć, gdyby ludzie zawierzyli swojej mądrości”. Kiedy rozstawali się po tej rozmowie, Błażej prosił go, aby nie powtarzał niczego matce.
– Ta wiedza mamie się do niczego nie przyda, a może ją zranić…
Marcin pamiętał także, jak kilka dni po odebraniu nominacji profesorskiej w Belwederze gdańska prasa komentująca to wydarzenie opublikowała obszerny wywiad z Błażejem. Szymon przyjechał wtedy specjalnie do niego do muzeum i przywiózł ten numer „Dziennika Polskiego”. Obok zdjęcia Błażeja w laboratorium widniał krzyczący wielkimi literami prowokujący tytuł: „Bóg to tylko (neuro)peptyd”. Stara Siekierkowa, która zaczynała dzień od czytania gazety, natychmiast rozpoznała Błażeja na fotografii. Artykułu nie czytała. Wystarczyło jej, że „Błażejek Marcinowej” mówi coś o Bogu. Chodziła potem podniecona z tą gazetą po wsi, pokazując ją każdemu, kogo spotkała, i opowiadała, jak to „Błażejek kradł najpierw jabłka z mojego ogrodu, a teraz pokazują go w gazecie” i jak dumna powinna być Marcinowa, że wychowała „takiego geniusza”. Poszła też z tą gazetą na plebanię do księdza Jamrożego, prosząc go, aby z ambony w niedzielę po zapowiedziach ogłosił wszystkim, jakiego to „Biczyce doczekały się Polaka”. Z plebanii poszła do gospody i siedziała tam tak długo, aż ajent wysłał jedną ze swoich kucharek do kiosku. Dopiero gdy wycinek z gazety zawisł na gwoździu obok kartki z długą listą nazwisk dłużników, którzy w gospodzie piją „na krechę”, wyszła i wróciła do domu. W niedzielę, gdy proboszcz Jamroży „nie powiedział nic o Błażeju”, postanowiła, że nie będzie więcej nic dawać na tacę.
Marcin wiedział, co to są (neuro)peptydy. Gdy „po Marcie” miał napady lęku i łykał według swojego grafika wszystko, co mogło ten lęk uspokoić i okiełznać, starał się dowiedzieć i zrozumieć, dlaczego jakaś magiczna substancja w małej zielonej, różowej lub białej tabletce czyni to, czego on nie potrafił wywołać swoimi myślami. Oczywiste było dla niego, że ta substancja musi coś robić z jego mózgiem, bo tam zagnieździł się jego lęk. To, że serce waliło mu jak oszalałe lub że musiał biec, aby rozładować napięcie mięśni, było tylko fizjologicznym przejawem tego, co tak naprawdę odbywało się w mózgu. Nie musiał tego usłyszeć od psychiatry. Jeśli już potrzebował do czegoś psychiatry, to tylko do tego, aby mu doradził, jak radzić sobie bez tych tabletek. Instynktownie czuł, że sam się oszukuje i że nie można całe życie oszukiwać mózgu jakimiś substancjami chemicznymi. Dlatego chciał się dowiedzieć, jak te substancje działają. Jak to się dzieje, że serce się uspokaja i jego puls spada z dwustu uderzeń na minutę do normalnych osiemdziesięciu, przestają drżeć dłonie, nie czuje pancerza uciskającego mu głowę, czuje natychmiast odrętwienie, obojętność, a czasami nawet błogość już w kilkanaście minut po łyknięciu xanaksu. Wtedy właśnie, szukając odpowiedzi na te pytania, zetknął się z terminem „peptyd”.
Читать дальше