Przez swoje podobieństwo do narkotyków powodują to, co wywołać mogą wszystkie narkotyki: uzależnienie. To podobieństwo chemii emocji do chemii narkotyków było z jednej strony zdumiewające, a z drugiej niebezpieczne. Myśl, że heroina i miłość tak naprawdę na poziomie mózgu funkcjonują według tego samego schematu, była sama w sobie oszałamiająca. Przecież Bóg powinien wiedzieć, iż ludzie bardzo szybko zorientują się, że ich receptory przez swoje dziurki od klucza przepuszczą nie tylko wewnętrzne „poprawne” peptydy, ale znajdą sobie namiastki! I na dodatek będą one wszędzie pod ręką. W soku niedojrzałych makówek i ich łodyg, w liściach koki, które Indianie żuli już trzy tysiące lat temu, w suszonej konopi indyjskiej, którą muzułmanie palili już w starożytności. Ponieważ ludzie żyją tak naprawdę tylko po to, aby przeżywać emocje, jasne musiało być, że szybko odkryją działanie tych roślin. A gdy zaczną tworzyć naukę chemii, nie będą im nawet do tego potrzebne żadne rośliny. Sami sobie zsyntetyzują gazy, proszki i płyny pełne emocji. Niektóre z nich będą potem sprzedawać w aptekach.
Nagły brak emocji – podobnie jak brak narkotyków odczuwany przez ćpuna – powoduje symptomy odstawienia. Magda, dziewczyna z bandażem na przegubie dłoni z poczekalni u psychiatry w Katowicach, nie chciała nic innego, niż tylko mieć dostęp do substancji, którymi mogłaby zapchać chociaż na krótki czas swoje receptory w mózgu!
Gdy Marcin czytał to wszystko, zaczynał rozumieć, jak działają kolorowe tabletki. Składnikami tych tabletek zapychał receptory swojego mózgu. Z jakiegoś powodu wszystko, co przeżył „po Marcie”, zaburzyło mu funkcjonujący dotychczas poprawnie jego chemiczny mózg i te tabletki, na krótko, przywracały tę utraconą równowagę. Nie rozumiał jedynie, dlaczego akurat symptomy odstawienia w jego przypadku przejawiały się wyłącznie jako paniczny lęk.
To, co jednakże najbardziej poruszyło go i dało mu najwięcej do myślenia po lekturze artykułów brata, dotyczyło czegoś o wiele ważniejszego niż zwykłych zapisków laboranta na temat chemicznej teorii emocji z miłością włącznie. Jego brat, jak sam to nazywał, „kleił” o wiele ważniejsze peptydy. I właśnie z ich powodu zapraszany był do najbardziej renomowanych instytucji naukowych na całym świecie. Każda z tych instytucji chciała, aby kleił je u nich, kusząc dostępem do najlepszej aparatury i najbardziej uznanych mózgów pracujących w tej samej dziedzinie. Jak Sylwia znosiła nieustanne wyjazdy męża? W porównaniu z Błażejem nawet marynarzy można było nazwać bywalcami w domu.
Peptyd, którym zajmował się Błażej, miał zapchać dziurkę od klucza w wyjątkowym receptorze. Receptor ten znajdował się nie tylko na powierzchni komórek mózgu, ale przede wszystkim na komórkach limfocytów w układzie immunologicznym każdego człowieka. Wirus HIV, gdy patrzeć na niego pod mikroskopem elektronowym, przypomina jeża. Igły tego jeża są proteinami, które idealnie pasują do receptorów na limfocytach. Do zakażenia HIV dochodzi wtedy, gdy te proteiny połączą się z białkiem receptora, prześlizną się do wnętrza limfocytu i praktycznie go zabijają. Gdyby udało się „skleić” peptyd, który także pasowałby do receptora na limfocycie, i zapchać nim jego dziurkę od klucza, zablokowałoby się drogę dla HIV! Taki mechanizm działał doskonale na receptorach komórek mózgowych. Opisywały to wszystkie podręczniki farmakologii. Wystarczyło wstrzyknąć kilka miligramów naloxanu, aby uratować życie narkomanowi, który przedawkował heroinę i zapadł w stan śpiączki. Magicznie działający naloxan blokował receptory heroiny na neuronach w mózgu, zamykając drogę cząsteczce narkotyku. O tym wiedzieli nawet policjanci w każdym większym amerykańskim mieście znajdujący nieprzytomnych narkomanów w toaletach dworcowych. Nie nosili wprawdzie ze sobą strzykawek z naloxanem, ale wzywając karetki pogotowia, prosili, aby sanitariusze zabrali go ze sobą.
Brat Marcina sklejał coś podobnego do naloxanu. Tylko że to coś miało blokować nie heroinę ze „złotego strzału”, ale wirusa wywołującego AIDS.
Być może, jego brat kleił najważniejszy peptyd na świecie…
*
Wzruszył go ten e-mail od Błażeja. Tak na dobrą sprawę był pełen smutku i rozgoryczenia. Zdanie w postscriptum: „Gdybym mógł cofnąć czas i zacząć wszystko od nowa, to tak pokierowałbym swoim życiem, aby mieć więcej czasu dla ludzi, a nie dla projektów i nauki”, było jak wyznanie kogoś, kto źle pokierował swoim życiem. W klimacie niekwestionowanego sukcesu, który kojarzył mu się z tym, co robi Błażej, nie potrafił zrozumieć jego rozczarowania.
Odpisał natychmiast. Listy z Waszyngtonu przychodziły regularnie przez następne trzy miesiące. Miał wrażenie, że poznał brata przez te trzy miesiące lepiej niż przez całe dzieciństwo w Biczycach. Człowiek, który miał wszystkie powody, aby być dumny z siebie, aby korzystać ze wszystkich wyróżnień, które niesie sukces, pozostał małym zagubionym Błażejkiem, którego matka musiała wypychać z szeregu, aby odebrał nagrodę za dobrą naukę w podstawówce. Wychodził wtedy zawstydzony, czerwienił się, gdy wymieniano jego nazwisko, i jak najszybciej chował się z powrotem w grupie uczniów. Gdy siadali przy stole do kolacji, zawsze czekał, aż wszyscy napełnią talerze, i dopiero wtedy sięgał po swoją porcję. Czasami zostawała dla niego tylko resztka wyławiana z brei na dnie miski. Nigdy nie narzekał. Brał resztki i jadł tak samo długo, jak inni. Aby tylko nikt nie zauważył, że ma mniej. Taki był zawsze. Nie chciał wychodzić z cienia. A teraz musiał stać w świetle reflektorów.
Po powrocie Błażeja z Waszyngtonu do Gdańska korespondencja nagle ustała.
Brat nie odpowiadał na e-maile. Marcin zaczął się niepokoić. Po sześciu tygodniach znalazł w skrzynce list od Sylwii, żony Błażeja. Był zaskoczony. Sylwia nigdy dotąd do niego nie pisała.
Marcinie,
Błażej odszedł od nas. Poprosiłam go, aby to zrobił. Z bezsilności i rozpaczy. Wcale się nie sprzeciwiał. To boli mnie najbardziej. Spakował swoje książki i zniknął. Ilonka nawet tego nie zauważyła. Myśli cały czas, że tata znowu gdzieś wyjechał.
Sylwia
Pojechał do Błażeja następnego dnia. Późnym wieczorem dotarł do Gdańska i prosto z dworca taksówką pojechał do instytutu, w którym pracował Błażej. Strażnik zaprowadził go do biura na trzecim piętrze. Zagracony ciemny pokoik z książkami i kartkami papieru leżącymi na każdym wolnym miejscu. Ściany obwieszone arkuszami białego papieru z rysunkami struktur chemicznych, strzałek, komentarzy i wykrzykników. Na małym stoliku pod oknem parował czajnik z wrzącą wodą. Pod ścianą, przy metalowym biurku, na którym stał monitor komputera, siedział Błażej.
– Panie profesorze, przyprowadziłem panu gościa – powiedział strażnik, gdy weszli do biura.
– Marcin! Dlaczego nie zadzwoniłeś?! Wyjechałbym po ciebie na dworzec…
Podszedł, objął go. W czarnym wełnianym golfie, bosy, zarośnięty i wychudzony stał przed nim jego brat. Ukradkiem ocierał łzę.
– Zrobię ci herbaty. Akurat woda się gotuje – powiedział cicho. – Proszę, usiądź – dodał, wysuwając krzesło i stawiając je na arkuszach papieru zalegających podłogę.
Otworzył szafę i w świetle lampy na biurku obok komputera sprawdzał, czy filiżanka na herbatę jest czysta.
– Nie pisałeś, martwiłem się, że coś się stało – powiedział Marcin. – Dostałem wczoraj e-mail od Sylwii – dodał cicho.
Błażej odwrócił się gwałtownie, rozlewając wrzątek. Złożył ręce jak do modlitwy.
Читать дальше