Pierwszy odezwał się Adam z Łodzi. Marcin czuł radość i poruszenie, gdy zobaczył imię i nazwisko brata w polu nadawcy. Po przeczytaniu listu czuł tylko złość i rozczarowanie. Gdyby nie podpis „Twój brat Adam”, pomyślałby, że to reklama firmy ochroniarskiej wysłana przez komputerowy automat lub sekretarkę. Adam zachęcał go na dwóch bitych stronach oficjalnego pisma, aby jak najszybciej zamówił u niego „ultranowoczesny system zabezpieczeń” do swojego muzeum. Przekonywał go, w jakim ogromnym niebezpieczeństwie przez noce i dnie znajdują się jego ikony i jak będą bezpieczne, gdy tylko zamontuje nowoczesny i niezawodny oraz „sprawdzony i wytestowany system ochrony z firmy, która jako jedna z nielicznych w tym kraju posiada certyfikat ISO 9002”. Posunął się w swojej arogancji do nadętej bufonady – pisał o „odpowiedzialności za dzieła kultury, które zostały powierzone Twojej pieczy”. Nigdy tego nie robi, ale bratu oferował znaczący rabat i namawiał go usilnie do takiego rozpisania przetargu, aby „nie było wątpliwości, kto ma go wygrać”.
Marcin trzymał w dłoniach wydrukowane kartki papieru i nie mógł uwierzyć w to, co czyta. Pierwszy kontakt z rodzonym bratem po długich miesiącach od śmierci matki, a on jak natrętny domokrążca sprzedający odkurzacze opowiada mu bzdury o zintegrowanych noktowizorach, wytyka brak odpowiedzialności i bez żadnych ogródek namawia go przy tym do nepotyzmu i jawnych przekrętów. Żadnego pytania o Biczyce, o zdrowie, o grób matki czy chociażby o góry.
Nic, zupełnie nic, pomyślał, ze złością zgniatając w dłoni kartki z e-mailem.
Ale za to wie, że brat ma certyfikat ISO 9002. Ciekawe, komu dał za to łapówkę…
Adam zawsze miał problemy z okazywaniem uczuć. Nawet matka wiedziała, jak trudno było go ukarać. Kara ma tylko wtedy sens, gdy ktoś choć w najmniejszym stopniu okaże, że jest dla niego dolegliwa. Podobnie nagroda ma sens, gdy sprawia radość, jest wyróżnieniem, powodem do dumy. Adama trudno było nagrodzić i jeszcze trudniej ukarać. On nie okazywał żadnych uczuć. Nawet w czasie pogrzebu matki sprawiał wrażenie, że to, co się stało, jest mu zupełnie obojętne i przyszedł tylko dlatego, że tak wymaga tradycja. Spełnia obowiązek. W dzieciństwie nigdy nie tulił się ani nie całował matki, nie starał się zbliżyć do braci.
Marcin w okresie lęku „po Marcie” czytał wszystko o mózgu i emocjach. Natknął się kiedyś na interesujący opis. Okazało się, że wielu ludzi nie potrafi przeżywać, a tym bardziej wyrażać swoich emocji i że jest to w pewnym sensie choroba, która ma nazwę aleksytymia. Chorują na nią biedni i bogaci, starzy i młodzi. Mężczyźni o wiele częściej niż kobiety. Typowy aleksytymik to mężczyzna, który nie widzi żadnej różnicy w tym, czy przyniesie swojej kobiecie kwiaty, czy da jej pieniądze, aby kupiła je sobie sama. Aleksytymik nie wyznaje miłości, podobnie jak Pigmej nie opowiada o dokuczliwości zasp śnieżnych. Gdy Marcin o tym czytał, przypomniał sobie bohatera książki Maksa Frischa „Homo Faber”. Absolutnie wzorcowy aleksytymik, który przy łóżku umierającej bliskiej mu osoby potrafił zdobyć się jedynie na cytowanie statystyk umieralności.
Adam pasował do tego modelu wprost idealnie. Biczyce powinny być dumne! Nie tylko dekadencka Ameryka na prozacu i viagrze ma swoich aleksytymików. Biczyce też mają jednego. Ale żarty na bok. Aleksytymią – bardzo mądre i naukowe słowo, pomyślał Marcin – da się może usprawiedliwić dziwaczny emocjonalny chłód brata, lecz w żadnym wypadku jego arogancji, pychy i pogardy wobec innych. Szczególnie kobiet.
*
Około miesiąca przed wysłaniem tego e-maila Adam odwiedził go niespodziewanie w Biczycach. Była sobota. Obudziło go łaskotanie w stopy. W pierwszej chwili odwrócił się na drugi bok, myśląc, że to poranny sen przed przebudzeniem.
– No, braciszku, żyjesz niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie – usłyszał głos tuż przy uchu i poczuł odór oddechu wódki zmieszanej z czosnkiem.
– Adam! Co ty tu robisz?! – wykrzyknął, podnosząc się przestraszony na łóżku.
– Jak to co, braciszku? Wracam do szczęśliwego dzieciństwa. Małgosi chciałem swoje korzenie pokazać. Jeden korzeń jej nie wystarczy. – Adam zaśmiał się, poklepując go po twarzy. – Ale ty żyjesz niebezpiecznie, braciszku! Otworzyłem drzwi tym samym kluczem, który zabrałem, gdy wyjeżdżałem do Kanady. Od tego czasu minęła epoka i były trzy wojny na świecie, a ten klucz ciągle pasuje. Gdzie elektronika, gdzie kamery, gdzie chociaż jakiś owczarek, co by nas obszczekał? W willi mieszkasz, a nie stać cię na nowy zamek?! Niedobrze, braciszku, oj niedobrze. Otwórz u mnie zlecenie, a zabezpieczymy ci chatkę tak, że się halny nie przeciśnie. Małgosiu – odwrócił się do młodej dziewczyny stojącej przy drzwiach – przedstaw się Marcinkowi, mojemu najmłodszemu braciszkowi. Gdy go poprosisz, opowie ci o sztuce cerkiewnej albo o kablach elektrycznych.
Dziewczyna zbliżyła się powoli do łóżka i wyciągnęła nieśmiało rękę.
– Dzień dobry – powiedziała z wymuszonym uśmiechem. – Przepraszamy, że pana obudziliśmy. Mówiłam Adasiowi, żeby poczekać i przyjechać później.
Przykrywając się kołdrą, wysunął rękę w kierunku dziewczyny i powiedział:
– Ależ nic nie szkodzi. Zaraz zrobię herbatę. Jedliście śniadanie?
– Małgosia, zrób nam jakąś zakąskę – rzekł rozkazującym tonem Adam. – Lodówka nawet na wsi jest w kuchni, ale ty to sama wiesz, prawda, maleńka? W tym czasie Marcinek wciągnie spodnie i się odnowi – zaśmiał się, wyciągając paczkę papierosów z kieszeni.
Dziewczyna bez słowa wyszła do kuchni. Po chwili usłyszeli brzęk talerzy.
Małgosia miała dwadzieścia trzy lata, studiowała zaocznie pedagogikę na uniwersytecie w Łodzi i na nocnych dyżurach w firmie Adama zarabiała na czesne, opłatę za stancję i na nowe spódnice i bluzki. To, co jej zostawało, wysyłała przekazem na wieś do rodziców. Adam zatrudniał ją „na obiektach”, bo niektóre firmy życzyły sobie obsługi telefonu nawet w nocy. Kiedyś uruchomił kamerę podłączoną do Internetu i zobaczył, jak zamiast siedzieć wpatrzona w telefon, zupełnie rozebrana przed komputerem masturbowała się do własnej kamery ustawionej na ekranie monitora. Nigdy dotąd nie widział piersi tak dużych, które by jednocześnie tak sterczały. Następnego dnia w nocy pojechał „na ten obiekt” z kasetą, którą nagrał poprzedniego dnia. Gdy przyłapana na gorącym uczynku Małgosia się ubrała, znudzony wysłuchał od niej historii „o narzeczonym, za którym tęskni i który się z nią ożeni po powrocie z Anglii”, a potem pokazał jej kasetę.
– I tak, Marcinku, zaczęła się nasza miłość z Małgosią – roześmiał się, podnosząc do ust kieliszek z wódką.
Rozmawiali przy stole. To znaczy Adam mówił. Marcin tylko słuchał, a czasami wychodził do kuchni, by pokazać Małgosi, gdzie są sztućce i gdzie w lodówce jest musztarda, bo „Adaś wszystko lubi z musztardą”.
Adam po powrocie z Kanady nawet chciał się ustatkować. Kasia, rozwódka, którą przywiózł z Toronto, to porządna kobieta. Zebrała dużo kasy przez dziesięć lat. Zainwestowali w biżuterię i zrobili Kanadę na Piotrkowskiej w Łodzi. Ale na biżuterię trzeba w tych czasach dobrze uważać, więc z kolegą „z resortu” poszli w „ochronę”. Ochrona to nie jubiler, lecz takie teraz czasy, że wszyscy się chronią, więc wychodzi się na tym lepiej niż na pierścionkach i kolczykach do pępka. Poza tym gdyby nie miał ochrony, to i Małgosi by nie miał. A on potrzebuje Małgosi. Oraz kredytów. Bez kredytów nie ma rozwoju i koniunktury. A jak nie ma rozwoju, to wszystko stoi. No, nie wszystko. Jemu akurat przy słabej koniunkturze przestaje stawać.
Читать дальше