Gdy odpowiedział, że rozmawiając z nią, siedzi w maleńkim biurze swojego muzeum, wpadła w prawdziwy zachwyt. Rozbawiła i rozmarzyła go, pisząc:
Czy to nie jest genialne?! No sam powiedz! Takie spotkanie współczesności z historią (nie mam na myśli Twojego wieku – broń Boże! – zawsze interesowali mnie o wiele starsi ode mnie mężczyźni, młodsi trochę co prawda od łemkowskich ikon, ale starsi od Internetu). To, że Ty siedzisz w pokoju nad osiemnastowiecznymi ikonami, sam klikając w dwudziestowieczne ikony, a ja siedzę w drewnianej chacie, czując zapach stajni, i że obydwoje w tym czasie rozmawiamy, jest… to jest absolutnie fenomenalne.
Kiedyś, gdy byłam młodsza, bardzo chciałam żyć w epoce Ludwika XVI. To przez francuskie książki, których naczytałam się (w oryginale) na studiach. Tamte czasy kojarzyły mi się z romantyzmem, a ja bardzo lubię być romantyczna. Ale nie tylko dlatego.
Uwaga, uwaga! Teraz będzie trochę ekshibicjonizmu. Ostrzegam!
Nie uwierzysz, bo to prawdziwa dziecinada, ale także przez moje piersi. Mam piersi, które idealnie pasują do sukien, jakie kobiety nosiły w tamtych czasach. Może nawet trochę większe. Raz w miesiącu przez kilka dni nawet o wiele za duże:). Wydawało mi się, że to musi być piękne i podniecające uczucie, wiedzieć, że „działa się” tak widokiem swoich piersi na mężczyzn. Ale to były moje dzikie czasy. Dawno temu. Czasami wydaje mi się, że to było nawet przed Ludwikiem XVI…
Teraz chcę żyć tylko w tych czasach. W naszych czasach. Z Internetem w muzeum i komputerem przy stajni. Od niedawna wiem, że to może być także bardzo romantyczne…
Zrobisz dla mnie kilka fotografii swoich ikon w muzeum? Szczególnie tej Łukasza? Sprawiłbyś mi radość…
PS „Przekopałyśmy” wczoraj z mamą moje kartony z płytami pod łóżkiem. I znalazłam! Pamiętałam, że gdzieś musi być! Kiedyś, jeszcze przed… przed Internetem, byłam na obozie językowym w Bieszczadach. Pojechaliśmy któregoś dnia z Francuzami do skansenu w Sanoku. Francuzi uwielbiają skanseny. Niektórzy byli rozczarowani. Jadąc do Polski, myśleli, że to jeden wielki skansen.
W jednej z sal była wystawa ikon (tam jest ponad dwieście ikon, ale Ty to pewnie lepiej wiesz ode mnie). Także łemkowskich, takich jakie Ty masz w swoim muzeum. Pamiętałam, że oczarowana tym, co tam zobaczyłam, na pamiątkę kupiłam płytę z muzyką cerkiewną. Chór męski Oktoich, tak się nazywają. Czternastu mężczyzn dyrygowanych przez piętnastego śpiewa hymny Kościoła prawosławnego. Śpiewa tak, że dech zapiera. Najpierw przesłuchałyśmy płytę z mamą. Potem wyłączyłam światło, zapaliłam świece, otworzyłam butelkę wina, zamknęłam oczy i… odjechałam. Przy dwudziestym czwartym kawałku, ostatnim na płycie, czułam się jak jedna z tych dziewic na ikonach. Zasłuchana. W uniesieniu. Tyle że ja byłam „na winie” i na zupełnie innych, nieprzystających dziewicom emocjach…
Potem w nocy śniło mi się, że zasypiam na lodowatej podłodze klasztoru razem z mnichami z filmu „Imię róży” i że podchodzi Sean Connery, zdejmuje swój habit i mnie nim okrywa. Potem modliliśmy się razem. To była bardzo dziwna modlitwa. On mówił cały czas: „nie jestem godzien”, a ja cały czas odpowiadałam, dotykając jego twarzy: „Ale powiedz tylko słowo”. Śnię ostatnio coraz intensywniej i z coraz większą przyjemnością.
PPS Chciałabym kiedyś posłuchać tego chóru z Tobą. Najlepiej w Twoim muzeum i będąc bardzo blisko Ciebie…
To, co przeczytał, było po raz kolejny wyjątkowe. Zaskakiwała go właśnie takimi nagłymi komentarzami nawiązującymi do wydarzeń z jej biografii. Potrafiła czasami być zdumiewająco otwarta, kokieteryjnie intymna, nawet lubieżna. Tak jak gdyby nagle zupełnie uległa erotyce, która posiada moc zabarwiania wszelkich innych jej przeżyć. I to w zupełnie nieoczekiwanych momentach. Pamiętał te momenty bardziej niż inne, ponieważ Emilia stawała się w nich radosna. Rzadko pisała do niego z radością. W większości ich rozmów dominował nastrój smutku i melancholii. Któregoś dnia napisała:
Wczoraj było mi smutno. I to już przed naszym spotkaniem. Tak zupełnie bez powodu. Wydawało mi się, że nawet niebo płacze, zaglądając przez okno do mojego pokoju…
Czasami zastanawiał się, czy to, co ich zbliża do siebie najbardziej, nie jest przypadkiem związane z identycznym pojmowaniem życia jako trwania w smutku i przekonania, że to jest normalny stan, z którym trzeba się pogodzić. „Szczęście to tylko garść pełna wody – napisała w odpowiedzi, gdy odważył się pewnego wieczoru i zapytał, kiedy ostatni raz była naprawdę szczęśliwa. – Wiem, jak szybko przecieka przez palce i jak trudno je zatrzymać na dłużej…”.
Nie tylko tym różniła się od Marty. Najbardziej od Marty różniła się marzeniami. Marta była jak ktoś, kto nieustannie marzy o podróżach, aby podziwiać odległe gwiazdy. Był pewien, że gdyby jedna z tych gwiazd nagle spadła na podwórko, którym przechodzi wyrzucić śmieci, byłaby rozczarowana, przeszłaby obok niej obojętnie i natychmiast przestałaby marzyć o gwiazdach. Czasami wydawało mu się, że podobnie jak gwiazdy ze swoich marzeń traktowała także ludzi. Ważne i godne marzeń było dla niej jedynie to co bardzo odległe, wyjątkowe, ekskluzywne i dostępne tylko nielicznym wybranym.
Dla Emilii z kolei – takie miał wrażenie – marzenia się spełniały już wtedy, gdy wychodziła z domu. Czasami żartował przekornie z jej dziecinnego zachwytu nad czymś tak naturalnym i normalnym jak spacer, pójście do kina lub wyjazd do teatru w pobliskim Toruniu. Zawsze opisywała mu to w najdrobniejszych szczegółach i zawsze jako wielkie wydarzenie w jej życiu.
Nagle to muzeum, jego praca, której kulminacyjnym punktem dotychczas był obchód sal o czternastej, i zawsze te same notatki w brulionie nabrały zupełnie innego znaczenia. Miał uczucie, że dzięki Internetowi jest o wiele bliżej prawdziwego, a nie, jak mu się kiedyś wydawało, wirtualnego świata. Po pewnym czasie zauważył, że wraca do domu w Biczycach tylko po to, żeby tam sypiać. Pewnej niedzieli po mszy na podwórzu kościoła stara Siekierkowa podeszła do niego i powiedziała z wyrzutem w głosie:
– Ciemno wieczorami u ciebie w chałupie, Marcinku. W knajpie też cię nie ma. I na górkę do starej Siekierkowej już ani razu nie zajrzysz. Upiekłabym dla ciebie jabłecznika… Musi być piękna ta kobieta. Nasza jakaś? – zapytała, śmiejąc się głośno i zapalając papierosa.
Często zastanawiał się, jak wygląda Emilia. Ta z jego wyobraźni, wykreowana swoimi własnymi słowami była – dokładnie jak to ujęła Siekierkowa – piękna. To przekonanie nie pojawiło się w jednej chwili. Każda rozmowa z nią dodawała szczegółów do obrazu, który sam sobie tworzył. Unikali opowieści o swojej fizyczności. Pomijając nawet wstyd i nieśmiałość, banalne i prostackie wydawało mu się zapytanie wprost o jej wygląd. Nie przeszkadzało mu to jednak fantazjować na ten temat. Uważnie wyłapywał strzępki opisów, które mimowolnie wtrącała czasami w rozmowę. Tak jak na przykład ten o jej piersiach pasujących do sukien francuskich kobiet z dworu Ludwika XVI. Wyłapywał te fragmenty i układał cierpliwie w całość, a brakujące kawałki sam sobie tworzył w wyobraźni.
Pod tym względem Internet wydawał mu się trochę niebezpieczny. Jak dalece wierny rzeczywistości może być obraz innego człowieka, jaki tworzy w swojej wyobraźni ktoś, kto tak naprawdę jest niewidomy? I to obraz kreowany przez tego człowieka wyłącznie swoimi własnymi słowami. Obraz bardzo subiektywny chociażby już tylko z tego powodu, że ludzie najczęściej postrzegają siebie samych inaczej, niż widzą ich inni. I dotyczy to zarówno ich zachowań, jak i wyglądu. Przeważnie uważają, że są lepsi, bardziej atrakcyjni, wyżsi, szczuplejsi, z mniejszą łysiną, z większymi piersiami, z mniejszym brzuchem, z czerwieńszymi i bardziej wydatnymi ustami, z większymi oczami czy z dłuższymi rzęsami. Nawet gdy nie mają takiego planu lub zamiaru, opisując siebie, zawsze trochę kłamią. Bez premedytacji, ale kłamią. Gdy dochodzi jeszcze do tego oddalenie i anonimowość, którą zapewnia Internet, i gdy nie ma obaw przed konfrontacją z rzeczywistością, to te nieświadome kłamstewka – chociaż wielokrotnie zdarzają się kłamstwa perfidnie przemyślane, świadome, ułożone w misterną manipulację – mogą być o wiele bardziej fantazyjne i w ten sposób paradoksalnie także bardziej przekonujące. Ten paradoks ma uzasadnienie. Ludzie nie chcą w Internecie spotykać zwykłych szarych rozmówców. Wystarczą im w zupełności sąsiedzi z bloku spotykani w windzie i przy zsypie na śmieci lub koledzy czy koleżanki z pracy, którzy już sto razy opowiedzieli im o swojej działce za miastem, zżerającym ich kredycie lub nowej tapicerce do lanosa. W Internecie chcą spotkać kogoś pięknego, fascynującego, frapującego, innego, wyjątkowego. Dokładnie takiego samego jak oni. I gdy do tego czują się samotni, to idą na takie spotkania jak na randkę z kimś z elitarnego klubu lub stowarzyszenia pięknych ludzi. Zapominają, że często jest to zwykła randka w ciemno, być może – gdy mają pecha – z grubą, natapirowaną sąsiadką z parteru lub łysawym, dłubiącym w nosie kolegą z działu transportu. Elitarny klub pięknych ludzi może okazać się klubem nieogolonych, śmierdzących potem, niedomytych i kłamliwych żyjących poetów w niedopranych wyciągniętych swetrach, wykrzywionych butach i z brudem za resztkami obgryzionych paznokci. Przychodzą godzinę spóźnieni na wymarzoną, opowiedzianą romantycznie w szczegółach pierwszą randkę i wszystko, co mają do zaproponowania, to McDonald i kolacja nie przy świecach, ale przy stoliku tuż obok drzwi prowadzących do toalety. Z hamburgerem i małą porcją frytek. Na końcu okazuje się na dodatek, że są akurat „od kilku dni” bezrobotni i trzeba za nich zapłacić.
Читать дальше