Właśnie mówimy o śmierci, machając nogą, jedząc orzeszki, chociaż nie mówi się o nieobecnych. To są zaledwie siniaki i zadrapania, które zrobiłyśmy sobie, jeżdżąc na rowerze, ale na naszych nogach wyglądają jak rozlewiska, jak fioletowe morza i zaciekle mówimy o śmierci. I wyobrażamy sobie swój pogrzeb, na którym jesteśmy obecne, stoimy z kwiatami, podsłuchujemy rozmowy i bardziej niż wszyscy płaczemy, nasze mamy trzymamy pod rękę, na pustą trumnę rzucamy ziemię, bo tak naprawdę śmierć nas nie dotyczy, my jesteśmy inne, my kiedy indziej umrzemy albo wcale nie umrzemy. Jesteśmy śmiertelnie poważne, palimy papierosy, zaciągając się tak, że echo odpowiada w całym domu i strzepujemy popiół do pustego pudełka po akwarelkach.
Tymczasem knujemy, na ścianie wydrapujemy wielki plan ucieczki do wnętrza ziemi. I zaczynamy robić przygotowania, ścieramy odciski palców, czyścimy z włosów grzebienie, pakujemy ubrania. Wszystko tak, żeby światu wyrósł na dłoni szósty, martwy palec, żeby mu się pomyliło, pogubił się w rachunkach, żeby zdawało mu się, że nigdy nas nie było. Żeby się powiesić do szafy na wieszaku, wyciągnąć z kieszeni wszystkie monety, zapałki i papierki, i wyjąć się z powrotem dopiero, kiedy będzie już po wszystkim. W międzyczasie nosić inne rzeczy, ciała starych dziewczynek zasuszonych między kartkami książki, twarze anemicznych dzieci.
Wieczko zostało podważone, zawartość napoczęta i wystawiona na to powszechne, mordercze słońce. I staramy się zaciskać powieki, ale skóra zrobiła się przezroczysta i wszystko wyraźnie widzimy, porzucone, pozbawione zawartości ubrania, kilkudniowy zarost pokrywający pokój, wydęte przez wiatr spodnie, puste opakowanie po nas, po nas, która zostałyśmy z niego wyjedzona.
Mówimy kokieteryjnie: proszę, ale zamiast podkopów w podłodze kilka mizernych, bezsilnych zadrapań zrobionych spinką na rękach. Usiadły na nas ćmy i złożyły na rękawie jaja. i teraz jesteśmy chore, opatrunki odchodzą ze skórą, rajstopy odchodzą ze skórą, skóra odchodzi z płaszczem. Jest coraz gorzej, wyplułam mały, czarny pęcherzyk, który Wanda złapała w locie i mamy teraz nagłą wada wzroku, bo wszystko widzimy oblepione naftą, powieszone na drzewach za nogi, cały świat w kołyszących się smętnie na wietrze ozdobach choinkowych.
Zrób coś, już tak nie mogę, wszystko ma kolce, powietrze ma kolce, deszcz wymierza policzki. Włosy wplątały się w szprychy roweru, odchodzą razem z głową, zrób coś, zabierz mnie stąd.
A przez noc wybudowano na nas miasto, wstrętne miasto, wielki śmietnik, śmieciarze stoją i opierając się o kubły, czytają stare, rozpadające się gazety. Mosty, linie kolejowe i telefoniczne, samochody i ciągnące się w nieskończoność ulice, po których krążą śmieciarki, wydzierając ludziom z rąk niedopałki, papierki i chusteczki higieniczne. Obleźli mnie ludzie, podarły im się siatki, chodnikami potoczyły się ziemniaki, jabłka, potłukły się butelki, słońce zachodzi za odłamki szkła i szklarnie.
Był szum, bębny i piszczałki, szepty jak gniecione w dłoniach papiery. Kiedy poruszyłyśmy ręką, wszystko się rozpadło, na twarzy został tylko jeden długi ślad po czyichś sankach. Myślałam, że to już, że już jestem umarła, ale zamiast swojego ciała znalazłam okruszki w załamaniach pościeli.
Mamy tu mnóstwo pamiątek: pocztówki z widokiem na dworzec i paznokcie obgryzione do krwi i mama mówi: nie wiem, czym kierowałaś się, jedząc własne paznokcie, zapasy kończą się, zostały już tylko palce i ręce. Zobaczysz, wyrosną ci niedługo twoje własne dłonie w żołądku, będą cię drapać i ściskać od środka, sama sobie wyrośniesz w żołądku. Jedna dziewczynka jadła swoje włosy i w żołądku wyrósł jej włosowy potwór. Jeden chłopiec zjadł pestkę i całe drzewo w nim wyrosło, przez uszy i przez nos wychodziły mu gałęzie. Jeden chłopiec zjadł czereśnie, popił oranżadą i umarł. A potem: ta siatka nie służy do zabawy. Tyle razy powtarzałam ci: nie wkładaj głowy do siatki! Jedna dziewczynka włożyła głowę do siatki, nie mogła jej wyjąć i się udusiła. Zakaz. ZAKAZ. Zakaz picia alkoholu i uderzania piłką o ścianę szczytową. Zakaz gier i zabaw
Uśmiechamy się do siebie porozumiewawczo: uwaga uwaga uwaga uwaga! szepczemy szyderczo, wszystko grozi wszystkim, życie grozi śmiercią, siedź tu, siedź na dywaniku i nigdzie nie wychodź.
A my, jedząc orzeszki, jesteśmy bardzo poważne, każdego dnia wymierzamy w siebie widelec i umieramy, i każdego ranka jest Mała Niedziela, pełne zawodu zmartwychwstanie. Zacieramy dłonie i rzucamy lśniącą norkę mamy, norkę o smutnych, plastikowych oczkach, kotom na pożarcie, mówiąc: bawcie się razem, no, bawcie się ładnie. Żywi i martwi przekroczyli linię demarkacyjną i zlali się nam w jeden szemrzący tłum, przechodzący w kolumnach i rzędach koło naszych łóżek, patrzymy na wszystkich z zadumą, kiwamy głowami i poprawiamy się na poduszkach. Ale teraz chyba zachorowałyśmy naprawdę, wszystko rozmyło się, fotografie, na których bierzemy do ust cały świat, zostały zalane czarną herbatą. Jest ciągle ten sam, nie kończący się dzień z bielmem na oku. Kurtyna spada co jakiś czas i pomarańczowi robotnicy zmieniają pospiesznie scenografię, gaszą światło, zmieniają pogodę, wpuszczają w niebo atrament. Zdążamy zamknąć oczy i już ustawiają orkiestrę, która tłucze talerze i zgrzyta zębami.
W mętnym świetle wszystko jest coraz bardziej takie samo, kobiety, mężczyźni, dzieci, zwierzęta, zlani w jednolitą masę. I w tej ciemności, w czarnej, gęstej herbacie przestajemy rozróżniać siebie nawzajem, tracimy kształty i coraz bardziej przypominamy ptaki: i babcia wsadza nam palec między żebra albo klepie nas po tyłkach, sprawdza, czy można zrobić na nas rosół albo zabrać nas i sprzedać na rynku. Czyni już pierwsze przygotowania i po cichu nocą opala nam brwi i rzęsy.
Łyżeczka włożona do szklanki, czarna herbata zaczyna wirować, wirować wokół nas, najpierw cichutko i powoli, a potem coraz gwałtowniej, coraz głośniej, zęby szczękają o łyżkę. Światła sypią się na nas jak kryształki pomarańczowego cukru, mały księżyc jest do krwi obgryzionym paznokciem, gałęzie tryskają z nadgarstków, wszystko łączy się, kurz, popiół, stłuczka szklana, ludzie zrastają się ze zwierzętami.
Obie patrzymy coraz bardziej do środka, przewody pozrywały się, bezwładne słuchawki kołyszą się na kablach. Wieje wiatr, cały świat jest wiatrem, deszczem tłukących się szklanek i morzem rozlanej herbaty
Kiedy nikt nie patrzy, zaciekle prujemy te nitki. Cały czas wyczekujemy na ten moment, drżące i niepewne, jakby po bloku krążył ksiądz z kolędą i już było słychać złoconych ministrantów, pobrzękujące dzwoneczki. Czekamy, aż dzwonek zadzwoni, odepną się wszystkie guziki i runiemy bezwładne i bezpańskie w miasto, przez chmury, przez drzewa, zaryjemy głowami w lejący się ulicami asfalt. Utoniemy w pieniącej się rzece jak marzanny, z cegłami uwiązanymi przy szyjach, z kieszeniami pełnymi kamieni, z płonącymi włosami.
Szarpiemy nieśmiało, kiedy nikt nie widzi, robimy drobne, nieznaczne zamachy na te wstrętne pępowiny. A kiedy ktoś patrzy, chowamy narzędzia zbrodni za plecami, nożyczki i nożyki, którymi przed chwilą obierałyśmy pomarańcze.
Wychodzę z domu. Dzień skulony z nieszczęścia, krawędzie tak bardzo podwinięte, że właściwie od rana, od samego rana jest noc. Mama mówi gdzie idziesz, nigdzie nie wychodź, są stada bezpańskich psów na ulicach, nie wychodź. A ja proszę bardzo, nawet jeśli mnie zjedzą, to to są przyzwoite psy i zaraz mnie zwrócą wymiętą pod wszyty w połę płaszcza adres. Pod stopami mam płaską, niewzruszoną twarz miasta. Miasto, wielkie pole minowe, rozwałkowane pode mną jak bezludny, asfaltowy kraj.
Читать дальше