– To ja już pójdę do siebie, dobranoc, pani dyrektor.
Płynnym ruchem wyminęła dyrektorkę, która miała nadzieję na przyjemną wymianę zdań, zakończoną swoim zwycięstwem i wkroczyła na schody. Aldona wyraziła jeszcze ironiczną nadzieję, że nie będzie trzeba nikogo wyciągać na dyżur przy użyciu siły, ale nie doczekała się odpowiedzi i odeszła jak niepyszna.
Fregata z mostkiem i kapitanem pojawiła się znowu w świadomości Zosi i nie pozwoliła jej dostrzec niewyraźnej figurki majaczącej przy drzwiach mieszkania. Zosia prawdopodobnie by ją rozdeptała, gdyż figurka nie zamierzała ani drgnąć, ani się odezwać, na szczęście jednak potknęła się o wystającą lewą nogę, zaklęła z cicha pod nosem (pomna nieprzyjaznej obecności pani dyrektor piętro niżej) i włączyła światło.
– Matko święta, Aduś, to znowu ty. Co tu robisz, zamiast spać jak Bóg przykazał o tej porze?
– Pani tez nie śpi – powiedziała arogancko figurka, nie wymawiając szypiaszczych.
– Aduś. Ja to ja, a ty to ty. Jestem dorosła i wróciłam sobie z ląfrów. Wolno mi. Najwyżej się nie wyśpię jutro. A ty powinieneś być we własnym ciepłym łóżeczku, przytulić jakiegoś misia i spać, bo będziesz nieprzytomny jutro na lekcjach i znowu przyniesiesz pałę. To co, wracasz do misia?
– Pierdolę misia – powiedziało dziecko ponuro. Zosia westchnęła ciężko. Fregata z kapitanem odfruwała coraz dalej.
– Adek, umówiliśmy się, że jeśli będziesz używał przy mnie wyrazów, to przestanę się z tobą przyjaźnić. Wiesz, że nie muszę się z tobą przyjaźnić. Nie jesteś z mojej grupy. No to jak?
– Pseprasam. Ja chcę się z panią psyjaźnić. Nie mogłaby mnie pani wziąć do swojej grupy?
– Teraz, w nocy? – Zosia dobrze wiedziała, że pani dyrektor ani w nocy, ani za dnia nie zgodzi się na przeniesienie Adusia do jej grupy. Gdyby Aduś był w grupie Zosi, to Zosia prawdopodobnie nie pozwoliłaby pani dyrektor znęcać się nad nim. Dla pani dyrektor była to jedna z ulubionych rozrywek – niestety, od jakiegoś czasu nie miała go u siebie, czyli pod ręką, ale zawsze potrafiła dopaść nieszczęśnika na neutralnym gruncie. Jego wychowawczyniom było wszystko jedno, czy Adolf obrywa, czy nie.
– Najlepiej teraz – mruknął. – No, ja wiem, że to niemożliwe. Ale chciałbym z panią pogadać.
– W dzień nie możesz? – zapytała bez większej nadziei Zosia, która dobrze wiedziała, że jak Aduś zacznie się zastanawiać nad niedoskonałościami świata tego, to nie skończy tak prędko. Do tej pory jednak przychodził na pogawędki wyłącznie w dzień. Co go tak przypiliło? I ciekawe, jak długo tu siedzi, przecież chłodno na tych schodkach.
Dotknęła lodowatej ręki chłopca i zrobiło się jej go żal.
– Zmarzłeś – mruknęła. – Chodź, zrobię herbaty z sokiem malinowym, to się rozgrzejesz. Coś się stało?
– Eee, nic takiego, ale to ja powiem psy tej herbacie – odmruknął wymijająco Aduś i pociągnął nosem. – Pani śmierdzi jak mój tato – skonstatował, podnosząc się ciężko ze schodka.
– Ja śmierdzę tylko chwilowo, bo byłam w pubie i piłam piwo, i wszyscy tam palą papierosy, ale zaraz się wykąpię, przebiorę i upiorę. – Z trudem powstrzymała się od przypomnienia, że tato, w przeciwieństwie do niej, śmierdzi permanentnie, rzadko się myje i chyba nigdy nie pierze ubrań. Tato Adusia bowiem, Dionizy Seta, jak osiągnął kilka lat temu zaawansowane stadium alkoholizmu, tak postanowił się w nim utrzymać do końca życia.
– Bo żebym ja się, pani dyrektor, inaczej nazywał – tłumaczył wielokrotnie Aldonie Hajnrych – Zombiszewskiej. – Żebym ja się, na ten przykład, nazywał Pięćdziesiątka. Albo jeszcze lepiej Dwudziestkapiątka. Znaczy się, Szczeniaczek. Pani rozumie, taki mały kielonek. Szczeniaczek. No. Ale ja się nazywam Seta. To jak ja mam być trzeźwy? Ja nie mogę. Nie ma, pani rozumie, takiej po…opcji. Mnie nie wypada. Nobles obliż – dodawał, elegancko akcentując ostatnie sylaby, bardzo zadowolony ze swojej oszałamiającej erudycji.
Aldona zwana Zombie nie zdradzała jednak skłonności do oszołomień na tle francuskiej wymowy Dionizego Sety. Zosia była kiedyś świadkiem jednego z licznych spotkań tej pary. Porządkowała dokumenty w wielkiej szafie, a pani dyrektor usiłowała przekonać Dionizego do ratowania rodziny, znajdującej się właśnie w stanie demontażu.
– Panie Seta – ciskała słowami spomiędzy zaciśniętych warg, jak gdyby były one (słowa, nie wargi) kamieniami rzucanymi na szaniec. – Panie Seta. Ja panu przypominam. Pan jest ojcem. Adolf jest pana synem. Tak, czy nie?
– W zasadzie tak – próbował wykrętów Dionizy. – Ale wszelakoż…
– Żadne wszelakoż! Nie wyprze się pan w żadnym sądzie, chociażby dlatego, że Adolf jest do pana podobny jak dwie krople wody!
– Z tymi kroplami to ja bym nie przesadzał… wąsów nie ma – rozkosznie zachichotał kochający tatuś.
– Panie Seta! Niech pan tu nie rżnie głupa! Jest pan ojcem i ma pan cholerny obowiązek opieki nad nieletnim synem! To wstyd dla pana, że syn znajduje się w placówce!
– Straszny wstyd – zgodził się Dionizy potulnie, ale zaraz błysnął chytrym oczkiem. – Tylko, widzi pani dyrektor, ja sam bez matki nie poradzę. A matka…
Tu artystycznie zawiesił głos i zatrzepotał rzęsami. Zosia nie wiedziała wtedy, dlaczego pani dyrektor spłonęła w tym momencie krwawym rumieńcem, a jej głos zamienił się w złowrogie warczenie.
– Panie Seta! Nie mówmy już o jego matce! Jeśli nie potrafił jej pan utrzymać przy sobie, to nie jest pan mężczyzną! A może jednak spróbowałby pan przemówić jej do rozumu? Co to za matka, która porzuca własne dziecko?
– Eee, mówi pani, jakby nie wiedziała. – Dionizy rozparł się na krześle, a Zosia zamarła w okolicy szafy z dokumentami, ciekawa dalszego ciągu. – Przecież Aduś już trzy razy był w placówce i wracał, aż nam sąd zagroził odebraniem tych… praw do niego. Teraz to nam je odbierze na dobre. Bo co do jego matki, to ona już do mnie nie wróci, nie. Za bardzo sobie upodobała pana Zombiszews…
Przerwało mu potężne walnięcie pięścią w stół. Pani dyrektor miała temperament.
– Panie Seta!
– No co, przecież prawdę mówię – spłoszył się Dionizy. – Moja zawsze była kur… no, ta, bladź, suka jedna. Ona się nie zmieni. To nie zawód, powiadają, to charakter. No. Tak to jest, ale sama pani dyrektor widzi, że ja się Adusiem zająć nie mogę, nie mam warunków do tego, a i psychicznie sobie nie poradzę, bo muszę walczyć z nałogiem. Bezskutecznie zresztą, notabene.
– Niech pan sobie wszyje, co trzeba i zajmie się dzieckiem, to pan nie będzie miał głupich myśli!
Dionizy Seta poskrobał się brudną ręką w ryży łeb.
– Pani argumenty mają siłę wodospadu – powiedział dwornie. – Ale widzi pani dyrektor, występuje komplikacja. Która utrudnia, a nawet uniemożliwia.
– Co znowu uniemożliwia? – warknęła pani dyrektor.
– Moją adopcję Adolfika. To znaczy jego ponowne przeze mnie usynowienie.
– Panie Seta!
– Niestety, pani dyrektor. Chodzi o to, że… ale ja to pani mówię w dyskrecji… ja go tak naprawdę nie lubię. Nigdy go nie lubiłem tak naprawdę.
Zosia wstrzymała oddech za szafą, a pani dyrektor chyba poczuła się zdziwiona, bo nic nie powiedziała. Dionizy poprawił się na krześle i ośmielony ciszą, świadczącą o zainteresowaniu rozmówczyni, kontynuował zwierzenia.
– Od małego go nie lubiłem. Nawet z początku myślałem, że on może być nie mój, tak go nie lubiłem. To by nie było niemożliwe, przy zawodzie mojej żony, chociaż ona zawsze mówiła, że bez zabezpieczenia nie pracuje. Ale kto wie, mogła kiedyś ulec… tego… nastrojowi chwili. Bo ona nie wszystkich traktowała zawodowo. Znaczy się, w pełni zawodowo.
Читать дальше