– Ewka, ratuj – zaszeptałam konspiracyjnie i przewróciłam kilka razy oczami porozumiewawczo w tonacji między nami kobietami .
– Co się stało? – Ewa paradowała w seksownym szlafroczku (ciekawe, jak też się prezentuje Lula w peniuarze od pomysłowych babć???) zadowolona i odprężona; z daleka od swojej stresującej uczelni.
– Zabrakło mi allwaysów, masz może jakiś zapas, przecież nigdzie dziś nie kupię! Przepraszam, że ci głowę zawracam, ale przecież Luli nie będę dzisiaj absorbować, rozumiesz, ona pewnie jeszcze całkiem nieprzytomna po wczorajszym…
– Pewnie, że rozumiem. Nie martw się, mam zapas, zaraz cię poratuję.
– Na pewno nie będą ci potrzebne dziś, jutro?
– Mówię ci, nie martw się. Mam tego pełno. Miałam tutaj i jeszcze przywiozłam ze sobą, nie wiem dlaczego, ale mi się spóźnia już trzeci tydzień, wożę ze sobą, bo w każdej chwili może się pojawić, ale jakoś się nie pojawia; to wszystko przez te stresy. Teraz ferie, odpocznę trochę, to mi się unormuje. Wiktor, wyłaź z łazienki!
– Nie, aż tak ekspresowo nie muszę, byle dzisiaj; nie goń go, przyjdę potem, ale już będę spokojna. No to na razie. Idę robić śniadanie.
– No to hej – odrzekła beztroska i niczego niepodejrzewająca Ewa.
Hahaha! Unormuje się! Albo się nie unormuje!
To znaczy, wszystko w normie jest i tak. Ciąża nie jest stanem patologicznym!
Czyżby szczęśliwy oleodruk zaczynał wreszcie pokazywać, co potrafi…?
Swoją drogą, Wiktor straszny gamoń, ja na jego miejscu liczyłabym żonie dni i godziny w takiej sytuacji!
Szalenie zadowolona poszłam do kuchni i tam napadła mnie refleksja.
Czy ja przypadkiem nie jestem niesprawiedliwa kapkę, krzycząc na babcie…?
Och, zaraz niesprawiedliwa.
Teraz jest pytanie następujące: czy powinnam podpowiedzieć to i owo Wiktorowi? Niechby już zaczął poważnie myśleć o chałupie starej Kiełbasińskiej, to Lula z Jankiem mogliby zacząć poważnie myśleć o stryszku po Łaskich…
Lula
Janek twierdzi, że wszyscy doskonale wiedzieli o naszych planach. Nie wiem, skąd on to wie i mało mnie to obchodzi. On zresztą też uważa, że to głupstwo. Liczy się, że zostaliśmy przez babcię Stasię niejako mianowani głównymi gospodarzami Rotmistrzówki. Niby nic się nie zmienia, ale jakoś oboje poczuliśmy brzemię odpowiedzialności i wyszło chyba na to, że nie możemy już myśleć o wyprowadzaniu się stąd i zaczynaniu nowego życia gdzie indziej. Żadne z nas zresztą nie ma na to ochoty. Może później pomyślimy o wygospodarowaniu dla świeżej rodziny Pudełków jakiejś zwartej części Rotmistrzówki, żebyśmy mogli naprawdę poczuć się u siebie i mieć szansę na odrobinę prywatności. Na razie wszystko może zostać jak jest, mój pokój awansuje na wspólną sypialnię – Kajtek się ucieszy, będzie mógł bezkarnie grać na komputerze do późnej nocy…
Coś po mnie mętnie chodzi jakaś koncepcja wykupienia i remontu domu pani Kiełbasińskiej, chyba kiedyś Emilka sugerowała, że Wiktor mógłby to zrobić jako wzięty artysta skrzyżowany z wziętym biznesmenem, wtedy zwolniłby się stryszek, adaptowany przez niego na mieszkanie…
Dam sobie jeszcze trochę czasu na oprzytomnienie i oswojenie się z nową rzeczywistością. Status mi się zmienia, było nie było. Zmienianie statusu bywa fatygujące!
Jak to dobrze, że Emilka z Ewą przejęły obowiązki gospodarskie. Mnie już kompletnie opuściła energia do podawania kolejnych porcji jedzenia kolejnym watahom gości i domowników.
Emilka
Dostałam kalendarz do kompletu! Od Tadzinka, oczywiście. Słodki, w ciemnowiśniowym aksamicie. Ten, który kupiłam dla niego, też bardzo mu się podobał.
Swoją drogą, co za epidemia kalendarzy i piór! Do mojego pióra przyznał się Rafał. Wygląda na to, że wszyscy obiegaliśmy Jelenią Górę po własnych śladach. Czy to o czymś świadczy?
Pewnie nie.
Tadzio z Rafałem urządzili nam ten obiecany kulig – śnieg uprzejmie nie stopniał, mało tego, w nocy z pierwszego na drugie święto trochę nam jeszcze dopadało i zrobiło się bajkowo. Chłopaki zmienili koła w bryce na płozy, poskakali na niej troszkę – zapewne dla sprawdzenia, czy się nie rozleci – po czym zaprzęgli do niej cztery konie: Tadzio specjalnie przywiózł pożyczoną po drodze w Książu uprząż dla czwórki!
– To na pani cześć, babciu Marianno – powiedział dwornie, a Omcia omal się nie rozpłynęła z zachwytu, mimo że Tadzio nie wdział liberii, bo na takie ekscesy było za zimno. Babcia Stasia była przytomniejsza.
– Tadzinku – zaczęła tonem zrzędliwym – a jak one nigdy nie chodziły w czwórce, to ty myślisz, że teraz pójdą? I nie wywalą nas wszystkich do rowu?
– Damy radę, babciu – uspokoił ją Tadzio. – Myśmy się obaj z Rafałem ćwiczyli w powożeniu czwórką, Milord bywał zaprzęgany, Hanys też, z tyłu damy Lolę i Latawca, one są spokojne, poradzą sobie. Nic złego się nie stanie. No to co? Trąbimy wsiadanego?
Zapakowaliśmy do bryczki obie babcie – jedną nieco sceptyczną, ale dzielną, i drugą, wyrywającą się do przodu jak rasowa klacz arabska. Obie okutane w liczne futra i pledy. Na tylnych siedzeniach zmieściły się poza nimi Ewa, Ania sołtyska i Joasia Przybyszowa. Było jeszcze miejsce da Malwiny, ale ona zapragnęła niedźwiedziego mięsa, czyli małych saneczek. Oboje z Rupertem zajęli pierwsze sanki za bryczką. Następne były Wiktora i Jagódki, potem jechał Krzyś ze starszym dzieckiem (młodsze zostało w domu z grypą i własną babcią), dalej dwaj synowie Ani, w piątych Janek i Kajtek, a w ostatnich ksiądz Paweł solo. Ja wpakowałam się, oczywiście, na kozioł, pomiędzy Tadzia i Rafała, a Lula – skoro już nie mogła przytulać się do ukochanego i odgrywać Oleńki u boku Kmicica (Kmicic musiał jednak asekurować synka…) – dosiadła indywidualnie Bibułki i ofiarowała się robić za naszą straż przednią, co okazało się bardzo praktyczne, ponieważ – szczątkowo, bo szczątkowo, ale coś tam na drogach się pętało. Cokolwiek to było, odsuwało się na bok i podziwiało nasz kulig.
No bo byliśmy wspaniali po prostu! Pomijając, że trochę pociesznie wyglądał mały Hanys przyprzężony do wielkiego Milorda. Ja w ogóle nie wiem, jak oni się zgadzali, może to zasługa powożących. Jeździliśmy po okolicy chyba z godzinę. Tadzio i Rafał, rzeczywiście, świetnie sobie z powożeniem poradzili, konie szły jak marzenie – zawsze mówiłam, że to miłe i inteligentne zwierzątka! A ostatnio wynudziły się w stajni. Babcie szalały ze szczęścia, Omcia od razu, a Stasia gdzieś po kwadransie, kiedy już nabrała zaufania do zaprzęgu.
Dopiero kiedy już kończyliśmy jazdę, ksiądz Paweł wywalił się ze swoimi saneczkami do rowu na granicy naszych padoków. Oczywiście, pociągnął za sobą wszystkich pozostałych i zrobił się mały tumulcik, ale chłopaki sprawnie zatrzymali bryczkę i sytuacja została opanowana, strat w ludziach nie było, w sprzęcie też, jeśli nie liczyć obluzowanego oparcia w sankach Krzysia Przybysza. Dzieciaki piały z zachwytu.
A przy kolacji okazało się, że Paweł wywalił swoje sanki specjalnie. Żeby były jakieś silne wrażenia…
No, no. Ksiądz. I kto by pomyślał.
Lula
Nowy Rok.
Kiedy spojrzę za siebie, na ten poprzedni – wierzyć mi się nie chce. Obróciło mi się całe życie, chociaż początkowo nie byłam całkiem pewna słuszności tego naszego kroku ze sprowadzeniem się do Marysina, potem też miałam różne perturbacje, duszne i umysłowe, a teraz jak w bajce – zrobiło się całkiem dobrze.
Читать дальше