Starsze siostry powychodziły za mąż i znikły z domu. Jeden młodszy brat zabił się niewypałem. Inny był w szkole specjalnej w Kłodzku, więc stary Marek nadal miał do bicia Marka Marka. Że nie zamknął kur, że za wysoko skosił trawę, że urwał ośkę od młocarni, ale gdy Marek Marek miał ze dwadzieścia lat, po raz pierwszy oddał ojcu i od tej pory bili się już regularnie. W tym samym czasie Marek Marek, gdy miał trochę czasu i nie miał za co pić, czytał Stachurę. Właściwie to specjalnie dla niego panie z biblioteki kupiły dzieła zebrane w niebieskich okładkach, które udawały dżins.
Wciąż był taki ładny. Miał jasne włosy do ramion i gładką dziecięcą twarz. I bardzo jasne oczy, nawet wyblakłe, jakby straciły kolor, wypatrując światła na ciemnych strychach, jakby zmęczyły się czytaniem tomów w niebieskich okładkach. Ale kobiety bały się go. Zjedna wyszedł przed remizę w czasie dyskoteki i nagle pociągnął ją w czarny bez i zdarł z niej bluzkę. Dobrze, że krzyczała, wyskoczyli inni i obili mu mordę. A on się jej podobał, tylko chyba nie wiedział, jak się rozmawia z kobietą. Albo kiedyś upił się i poharatał nożem znajomego swojej znajomej, jakby miał do niej absolutne prawo, jakby miał prawo nożem bronić własnych praw. Potem w domu płakał.
Pił i lubił ten stan, kiedy nogi same niosą drogą przez góry, a cały środek, a więc i cały ból w środku, jest wyłączony, jakby się pstryknęło wyłącznikiem i nagle zapadła ciemność. Lubił siedzieć w knajpie „Lido”, w gwarze i dymie, a potem nagle znaleźć się, nie wiadomo jak, w polu kwitnącego lnu i leżeć tam do rana. Umierać. Albo pić w „Jubilatce”, a potem nagle iść serpentynami szosy w stronę wsi, mieć zakrwawioną twarz i wybity ząb. Być tylko połowicznie, nieprzytomnie. Łagodnie nie być. Rano wstać i poczuć ból głowy, przynajmniej wiadomo, co boli. Poczuć pragnienie i mocje ugasić.
Marek Marek w końcu dopadł swego ojca. Tłukł nim tak długo o kamienną ławkę, że połamał mu żebra, a stary zemdlał. Przyjechała policja, zawiozła go na izbę wytrzeźwień, potem przetrzymała w areszcie i tam nie było co pić.
Wtedy Marek Marek, między falami bólu głowy, w kacowym półśnie przypomniał sobie, że kiedyś, na samym początku spadał. Że kiedyś był wysoko, a teraz jest nisko. Ruch w dół i przerażenie, nawet więcej niż przerażenie. Nie było na to słowa. Głupie ciało Marka Marka bezmyślnie przejęło ten lęk i teraz dygotało, a serce waliło, jakby się miało urwać. Ale ciało Marka Marka nie wiedziało, co bierze na siebie – taki lęk mogła znieść tylko nieśmiertelna dusza. Ciało udławiło się nim, skurczyło w sobie i trzepało się po ścianach małej celi, toczyło pianę. „Niech cię szlag, Marek”, krzyczeli strażnicy. Przygnietli go do ziemi, związali i dali zastrzyk.
Trafił na odwyk. Snuł się razem z innymi wyblakłymi piżamami po szerokich korytarzach i krętych schodach szpitala. Karnie ustawiał się w kolejce po leki. Łykał anticol jak komunię. Patrzył w okno i wtedy po raz pierwszy pomyślał, że jego celem jest umrzeć jak najszybciej, uwolnić się z tego rozmemłanego kraju, z tej rudoszarej ziemi, z tego przegrzanego szpitala, ze spranej piżamy, z zatrutego ciała. I odtąd już każda myśl służyła mu do tego – żeby wynajdywać wszystkie możliwe śmierci.
W nocy, pod prysznicem, podciął sobie żyły. Biała skóra na przedramieniu rozstąpiła się i ukazało się wnętrze Marka Marka. Było czerwone, mięsiste, jak świeża wołowina. Zanim zemdlał, poczuł się zaskoczony, bo nie wiadomo dlaczego myślał, że zobaczy tam światło.
Oczywiście zamknęli go w izolatce, narobili szumu i pobyt w szpitalu przedłużył się. Spędził tam całą zimę, a kiedy wrócił do domu, okazało się, że jego rodzice przenieśli się do córki w mieście i teraz był sam. Zostawili mu konia i tym koniem ściągał z lasu drzewo, ciął je i sprzedawał innym. Miał pieniądze, więc znowu mógł pić.
Miał w sobie ptaka – tak to czuł. Ale to jego ptaszysko było dziwne, niematerialne, nienazywalne i nie bardziej ptasie niż on sam. Ciągnęło go do rzeczy, których nie rozumiał i których się bał: do pytań, na które nie było odpowiedzi, do ludzi, przed którymi zawsze czuł się nie w porządku, do tego, żeby uklęknąć i nagle w rozpaczy zacząć się modlić, nawet nie prosić o cokolwiek, ale po prostu mówić, mówić, mówić w nadziei, że ktoś go słucha. Nienawidził tego stworzenia w sobie, bo przysparzało mu tylko bólu. Gdyby nie ono, piłby sobie spokojnie i siedział przed domem, i patrzył na górę, która rosła przed jego domem. A potem trzeźwiałby i leczył kaca klinem, potem upijałby się znowu bez żadnych myśli, bez winy, bez postanowień. To ptaszysko musiało mieć skrzydła. Czasem waliło nimi na oślep wewnątrz jego ciała, trzepotało na uwięzi, ale wiedział, że ma spętane nogi, może nawet przywiązane do czegoś ciężkiego, bo nigdy nie mogło odlecieć. Mój Boże, myślał, choć wcale w Boga nie wierzył, czemu tak się męczę z tym czymś w środku. Tego zwierzęcia nie imał się żaden alkohol, zawsze pozostawało boleśnie świadome, pamiętało wszystko, co Marek Marek robił, co stracił, co zaprzepaścił, co minął, czego nie dopatrzył, co przeszło mimo. „Kurwa”, bełkotał po pijanemu Takiemu-a-Takiemu, „czemu ono mnie tak męczy, czemu we mnie siedzi”, ale Taki-a-Taki był głuchy i nic nie rozumiał. Mówił: „Ukradłeś mi nowe skarpetki. Suszyły się na sznurku”. To ptaszysko w Marku Marku miało skrzydła, spętane nogi i przerażone oczy. Marek Marek przypuszczał, że było w nim uwięzione. Ktoś je w nim uwięził, choć zupełnie nie rozumiał, jak to możliwe. Czasem, gdy się zamyślał, spotykał w sobie ten straszny wzrok i słyszał zwierzęcy, rozpaczliwy lament. Wtedy zrywał się i biegł przed siebie na oślep, w górę, w zagajniki brzóz, w leśne drogi. A biegnąc, przyglądał się gałęziom -która wytrzymałaby ciężar jego ciała. Ptaszysko krzyczało w nim: wypuść mnie, uwolnij z siebie, nie należę do ciebie, jestem skądinąd.
Najpierw Marek Marek myślał, że to gołąb, taki jakie hodował jego ojciec. Nienawidził gołębi, ich okrągłych, pustych oczek, ich uporczywego dreptania, ich płochliwego lotu o zmiennym kierunku. Kiedy już zupełnie nie było co jeść, ojciec kazał mu się wczołgiwać do gołębnika i wybierać ogłupiałe, spokojne ptaki. Podawał je ojcu pojedynczo, trzymając w obu rękach, a ojciec zgrabnym ruchem ukręcał im główki. Nienawidził tego ich umierania. Umierały jak rzeczy, jak przedmioty. Tak samo nienawidził ojca. Lecz kiedyś zobaczył przy stawie Frostów innego ptaka; wyskoczył mu spod nóg i ciężko wzbił się ponad krzaki, drzewa i całą dolinę. Był wielki i czarny. Tylko dziób miał czerwony i długie nogi. Ptak krzyknął przenikliwie i powietrze falowało przez chwilę od jego skrzydeł.
To ptaszysko w nim było więc czarnym bocianem, tyle że miało spętane czerwone nogi i poszarpane skrzydła. Krzyczało i trzepotało. Budził się w nocy, słysząc ten krzyk w sobie, krzyk straszny, piekielny. Siadał w łóżku i bał się. Było już jasne, że nie uśnie do rana. Poduszka śmierdziała wilgocią i rzygowinami. Wstawał, szukał czegoś do wypicia. Czasem zostało coś na dnie wczorajszej butelki, czasem nie. Było za wcześnie, żeby pójść do sklepu. Było za wcześnie, żeby żyć, więc tylko chodził od ściany do ściany i umierał.
Kiedy był trzeźwy, czuł ptaszysko w całym sobie. Tuż pod skórą. Chwilami nawet zdawało mu się, że to on jest tym ptakiem, i wtedy cierpieli razem. Każda myśl, która muskała przeszłość lub wątpliwą przyszłość -bolała. Z tego bólu Marek Marek nie mógł dokończyć żadnej myśli, musiał je zamazywać i rozpraszać, żeby przestały coś znaczyć. Kiedy myślał o sobie, jaki był – bolało. Kiedy myślał o sobie, jaki jest teraz – bolało jeszcze bardziej. Kiedy myślał, jaki będzie, co się z nim stanie – ból był nie do zniesienia. Kiedy myślał o domu, widział natychmiast spróchniałe belki, które runą lada dzień. Kiedy myślał o polu, pamiętał, że go nie obsiał. Kiedy myślał o ojcu, wiedział, że go zbił. Kiedy myślał o siostrze, pamiętał, że jej ukradł pieniądze.
Читать дальше