Tego wieczoru Paschalis ze szczegółami wyobraził sobie scenę w Rzymie. Papież jest wzruszony jego pracą i długą podróżą. Papież przypomina teraz Celestyna. Kładzie Paschalisowi dłoń na głowie, czego zazdroszczą mu biskupi i królowie. A potem zwraca się do tych wszystkich władców, bogaczy i ludzi zebranych na dziedzińcu: Od tej chwili Paschalis jest kobietą! W drodze powrotnej ciało Paschalisy zmienia się z każdą wiorstą powiększają się piersi, skóra robi się gładka, aż w końcu którejś nocy ginie bezpowrotnie męskie przyrodzenie, jak wyrwane z korzeniami. Pozostaje po nim otwór, który prowadzi tajemniczo w głąb ciała.
Dostaję listy prawie tylko od kobiet i prawie wszyscy ludzie, do których piszę listy – to kobiety. Kiedy nie ogląda się telewizji, cały świat widziany z tego miejsca wydaje się zupełnie kobiecy. Kobiety sprzedają żywność w sklepach, organizują spotkania, chodzą po zakupy z dziećmi, wypełniają autobusy do Nowej Rudy i z powrotem, strzygą włosy, umawiają się na wieczór, całują w oba policzki, pachną przymierzają ciuchy w sklepach, podają żetony na poczcie, rozwożą listy pisane przez kobiety, które czytają kobiety. Mam jeszcze Martę i suki. Także kozę. R. stanowi w tym wyjątek; jego obecność podkreśla tę wszechobecną żeńskość. Na tej samej zasadzie soli się słodkie ciasto drożdżowe, a do kwaśnego sosu dodaje się trochę cukru.
Myślałam o słowach, które są niesprawiedliwe pewnie dlatego, że wyrastają z nierówno i niechlujnie podzielonego świata. Co jest żeńskim odpowiednikiem słowa „męstwo”? „Żeństwo”? Jak nazwać w kobiecie tę cnotę, żeby nie przekreślić jej płci? Nie istnieje żeński odpowiednik słów „starzec” czy „mędrzec”. Stara kobieta to staruszka lub starucha, jakby w starzeniu się kobiet nie było żadnej dostojności, żadnego patosu, jakby stara kobieta nie mogła być mądra. Co najwyżej można powiedzieć o niej „wiedźma” i zaznaczyć, że pochodzi od „wiedzieć”. Ale i tak będzie to obraz złośliwej staruchy o obwisłych piersiach i brzuchu niezdolnym do rodzenia, istoty szalonej ze złości do świata, choć potężnej. Stary mężczyzna może być mądrym i dostojnym starcem, mędrcem. Żeby powiedzieć coś podobnego o kobiecie, trzeba kluczyć, omawiać, opisywać – stara, mądra kobieta. A i tak brzmi to na tyle podniośle, że staje się podejrzane. Ale najbardziej niepokoi mnie słowo „usynowić”, bo nie istnieje „ucórzenie”. Bóg usynowił człowieka.
Ten sam wopista, który przerzucał ciało Niemca na drugą stronę granicy, zimą patrolował Czarny Las. Jego zadaniem było sprawdzać, czy stara droga w lesie do Czech pozostaje nieprzejezdna dla wszelkich ewentualnych przemytników alkoholu i samochodów. Wczesną wiosną trzeba tam pojechać z elektryczną piłą i ściąć kilka drzew tak, żeby upadły na trakt. To są naturalne sposoby ochrony granicy państwowej. Na ścięcie świerków trzeba mieć oczywiście zgodę nadleśnictwa.
Wopista znał wszystkich ludzi w okolicy. Od pierwszego spojrzenia potrafił rozpoznać obcego, a wtedy legitymował go i dzwonił do bazy. Kimkolwiek byłby ów człowiek, grzybiarzem czy zabłąkanym poza szlakami turystą wopista obserwował go przez lornetkę z góry, aż ten oddalił się od granicy i poszedł w swoją stronę.
Widział w ten sposób mnóstwo ludzi – pojedynczych, tych na chwiejnych nogach i idących zdecydowanie; pary, które szybko przepadały gdzieś w krzakach, ludzi sunących gęsiego z głowami opuszczonymi pod ciężarem plecaków, ludzi ze zwierzętami, psami, końmi, krowami, koszykiem ślepych kotów do utopienia, ludzi z przedmiotami i maszynami, rowerami, w samochodach, na traktorach (właściwie tylko jeden w okolicy miał traktor), z siatkami, z piłą spalinową z grzybami w reklamówkach, z pół litrem kupionym na mecie… Wopista miał poniekąd przed sobą teatr, w którym grano, niestety, nudne przedstawienie. Wiele musiał sobie dopowiadać. Musiał też pewne rzeczy wiedzieć, dokąd szedł Taki-a-Taki, ciągnąc rower przez wertepy, co znaczy biały opel przed domem w dole, a co granatowy bus, otwarte albo zamknięte czerwone okiennice w innym domu, owce na przełęczy, a nie pod lasem, żelazne łóżko wystawione do sadu. Musiał to wiedzieć. Inaczej nic by z tego, co widzi, nie zrozumiał. Patrzyłby tylko, a nie widział.
Zdarzało mu się, to jasne, że często się zagapiał i widział świat przed sobą jak obrazek. Dołem, asfaltową drogą idą ludzie, gnają krowy, biegną psy, jakiś mężczyzna wybucha nagle śmiechem, dzwonią dzwonki na szyjach owiec, swędzi skóra, wyżej idzie człowiek z ukłusowanym zającem, macha komuś ręką dym z kominów sunie w niebo, ptaki lecą na zachód. Ten obrazek trwa i trwa; wydaje się wieczny. Scena, której przydarzają się ludzie, a nie ona ludziom.
W sylwestra po południu ten młody wopista o twarzy rumianej i czerstwej jak słodka bułeczka jechał powoli przez śnieg swoim wielkim motorem. Koła zapadały się głęboko i musiał uważać, żeby nie ześliznąć się w głęboki parów przy drodze. Potem zobaczył wiele śladów kręcących się wokół, zawracających i znowu biegnących naprzód. Większe zaspy śniegu poznaczone były kształtami ludzkich sylwetek – ktoś musiał się kłaść w zaspę, toczyć po niej, przewracać. Ktoś musiał położyć się na śniegu, machać rękami i nogami – w ten sposób zostawił po sobie pieczątkę w kształcie wielkiego ptaka.
Spotkał ich na przełęczy. Mieli kolorowe, śmieszne czapki. W ogóle wyglądali podejrzanie. Na dodatek chichotali, kiedy chciał ich legitymować. Rzucali sobie porozumiewawcze spojrzenia i wybuchali śmiechem.
Pomyślał, że muszą być pijani, i poczuł się jak idiota. Przecież był sylwester. Im bardziej byli jednak weseli, tym bardziej on poważniał. Im bardziej oni parowali humorem, prawie płynęli z radości ponad śniegiem, tym mocniej on czuł się przykuty do ziemi, tym głębiej zapadały się jego nogi. Drażnił go ich humor.
Byli młodzi. Dziewczyna, która była z nimi, wydała mu się piękna i niedostępna. Przygryzała koniec jasnego kosmyka włosów, patrzyła tajemniczo, jakby się właśnie obudziła z przyjemnego, może nawet erotycznego snu.
Byli niepoważni – w strefie przygranicznej nie nosili ze sobą dokumentów, więc nawet nie miał jak ich spisać.
„Plecaki są w chałupie”, powiedzieli.
Chcąc nie chcąc, musiał z nimi zawrócić. Na zmianę pchali motor przez śnieg. Chłopcy znali się na motorach, ale wcale mu to nie zaimponowało. Miał cały czas poczucie, że jest przy nich śmieszny i nieważny, więc jakby mimochodem rozpiął kurtkę i pokazał im lśniącą skórzaną kaburę pistoletu.
W chałupie pachniało niezamieszkaniem, czyli wilgocią i resztkami jesieni, suchych liści i siana. Oraz smrodem myszy. Było zimno. Usiadł przy stole i spisywał dane z ich dowodów osobistych. Wszyscy byli z Wrocławia. Mieszkali na ulicach, których nazwy brzmiały wielkomiejsko i światowo: Wiedeńska, Wybrzeże
Wyspiańskiego, Grunwaldzka, Kosmonautów. No tak, wiedział, że przyjechali tu na sylwestra, żeby się napić i powygłupiać. Jasne, że nie byli przemytnikami, że w żaden sposób nie mogli zaszkodzić granicy.
A jednak teraz nie wypadało się wycofać, powiedzieć: w porządku, jadę dalej, ja też mam imprezę wieczorem, ciemny garnitur już wisi na drzwiach szafy, wyprasowany i gotowy, wódka mrozi się w lodówce i szampan tryumfuje w barku meblościanki.
Wśród tych nieznośnych chichotów, które plątały mu pismo, dziewczyna postawiła przed nim kubek herbaty.
Wypił ją z wdzięcznością. Rozgrzała go od środka i rozluźniła. Zapalił papierosa. Zjadł kawałek ciemnego, dziwacznego ciasta, które smakowało ziołowo i egzotycznie, trochę jak piernik. Ich śmiech był wymierzony w jego powagę; powinien dać im spokój albo wymierzyć karę, potem pojechać w stronę lasu, potem zawrócić do placówki, zdać służbę i iść do domu. Ale siedział i jadł to ciasto podsuwane mu z jakąś podejrzaną gorliwością wśród krzyżujących się porozumiewawczych spojrzeń. Wszyscy patrzyli, jak wkłada je do ust, gryzie i połyka. Miał wrażenie, że ich myśli łączą się i rozmawiają ze sobą dla niego niesłyszalnie, i tylko on jest wśród nich obcy. Oni są swoi, on jest obcy, a przecież to jego teren.
Читать дальше