– Prawda była po mojej stronie. Mój związek z wziętym mecenasem to była rzeczywista rzeczywistość, prawdziwe życie, głęboka miłość. Oczywiście, jak teraz pomyślę, że nigdy nie spędziłam z nim całej nocy, że nigdy nie zjadłam z nim śniadania, że nigdy nigdzie razem nie wyjechaliśmy, że w weekendy nie tylko nigdy się nie widywaliśmy, ale że wtedy też nie mogło być żadnych telefonów, bo to był, rozumiesz, święty czas rodzinny, to oczywiście widzę, jak to było żałosne. Ale wtedy nic złego nie przychodziło mi do głowy. To znaczy – do czasu nic złego i nic buntowniczego nie przychodziło mi do głowy. W końcu przyszło, choć myślę, że pierwszą postacią mojego buntu była zwyczajna babska zazdrość. Nagle mnie olśniło. Któregoś dnia on z takim już wtedy dosyć odrażającym uśmieszkiem nieustannego tryumfatora we wszystkich dziedzinach powiedział (akurat dopinał spodnie, czarne lee, zawsze w wariancie sportowym, czyli niegarniturowym, nosił czarne»lee, ale mniejsza z tym): A wiesz – powiedział – wszyscy moi znajomi uważają moje małżeństwo za bardzo udane.
– Patryku, nie lubię zalatujących feminizmem uogólnień, ale chyba tylko mężczyzna potrafi popełnić samobójstwo i tego nie zauważyć. Powiedział to i umarł. Nagle do mnie, jak się okazuje: debilki, dotarło, że facet, o którym od dawna wiedziałam, że ma żonę – naprawdę ma żonę. Że przez ten cały czas kiedy jest ze mną, prowadzi uregulowane życie seksualnomałżeńskie albo rodzinnoseksualne, wszystko jedno. Znajomi i tak są tą harmonią zachwyceni. Rozumiesz, nagle czasownik mieć objawił mi swoją siłę egzystencjalną. Zrozumiałam, że on ma samochód, ma dom, ma dzieci, ma żonę i ma mnie. Zapiął czarne lee, włożył swoją ulubioną dżinsową koszulę i wyszedł. W lodówce była napoczęta butelka żubrówki. Wypiłam ją może w ciągu siedmiu minut. W ciągu kwadransa wyrzygałam żubrówkę. W ciągu następnej godziny wyrzygałam jego całego od stóp do głów, wyrzygałam jego spojrzenia, jego dotyk, jego słowa, jego zapach, wyrzygałam całą jego obecność w moim życiu, wszystko, łącznie z jego dżinsową koszulą i czarnymi lee. Przespałam się trochę, po przebudzeniu było OK. Nie czułam nawet śladu mecenasa na podniebieniu. Bardzo precyzyjnie zrobiłam się na bóstwo, włożyłam moje najostrzejsze szmaty – czyli sprany podkoszulek na ramiączkach i wykwintną koronkową spódnicę, zamówiłam taksówkę i pojechałam z moich Jelonek do śródmieścia. Było upalne lato – tak samo jak tego roku. Usiadłam w pierwszym z brzegu kawiarnianym ogródku, przy sąsiednim stoliku sączył long drinka jakiś egzotyczny cudzoziemiec, na oko sądząc, Hindus. Szczerze mówiąc – zauważyłam go trochę wcześniej, może nawet z okna taksówki. W każdym razie zajęłam pozycję pozornie przypadkową, w istocie intencjonalną. Dalszy przebieg wydarzeń był, że tak powiem, rytualny. Najprzód kontakt wzrokowy, potem uśmiech, potem on gestykulacyjnie pyta, czy może się dosiąść. Ależ of course – czyta z moich zmysłowych ust. Ma na imię Kular i jest wchodzącym na polski rynek kapitałem zagranicznym. A week ago otworzył na starym Żoliborzu jedną z pierwszych w Warsaw Real Hindoo Restaurant. Zaprasza na pyszne chicken corma albo na równie pyszne tandori, albo na jeszcze pyszniejsze somosa – czyli pierożki w kształcie piramidy z kruchego ciasta, nadziewane mięsem, albo, jak jestem wegetarianką – warzywami. Nie jestem wegetarianką. Somosa mogą być z mięsem – podkreślam znacząco. – Mogą być z czymkolwiek, byle szybko, jestem very hungry, jedziemy! Natychmiast! Nów! As quick, as possible! Radykalnie przyspieszam bieg akcji, co go trochę peszy. Myślał chyba, że ja na to pyszne somosa albo tandori, albo chicken corma wpadnę przy okazji albo przynajmniej wieczorem. A tu proszę: panienka z punktu gotowa. Ach, te Polki! His excellent car (granatowe volvo) stoi na pobliskim parkingu, trzeba dwa kroki podejść. Rzecz jasna, podchodzimy, wsiadamy. Jedziemy. Nie muszę dodawać: jedziemy udo w udo, a nawet – biorąc pod uwagę, jaka dzieli nas odległość – bardzo udo w udo. Po drodze pyta o jakieś czcigodne budowle, przeważnie nie mam pojęcia, przecież ja do dziś Warszawy nie znam. Nagle on płynnie przejmuje rolę przewodnika, bo okazuje się, że po lewej widać wieżowiec, w którym mieszka. Jakież ten fakt budzi we mnie euforyczne zdumienie i zainteresowanie! Really? How fantastic! How wonderful! How fabulous! Bardzo, bardzo jestem ciekawa. Czy mogłabym zobaczyć? Czy możemy wstąpić po drodze? Doskonale. On w takim razie własnoręcznie sporządzi w domu pyszne chicken corma albo równie pyszne somosa. Tandori, niestety, nie da rady, bo tandori wymaga specjalnego pieca. Ubolewam nad tym, ale w końcu godzę się łaskawie. Obejdzie się bez tandori. Granatowe volvo skręca a ja odchylam się do tyłu, rozpieram na siedzeniu i oddycham głęboko. Podobno oddech w kulturze hinduskiej ma kluczowe znaczenie. Dla mnie to nie ma znaczenia, ja mam proste słowiańskie poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Nadałam rzeczom bieg, bieg ten maksymalnie przyśpieszyłam, reszta w twoich – że tak ostrożnie powiem – lędźwiach, Brahmo.
Dalej było tak zwane nadzwyczaj udane popołudnie. Kular mieszkał w bardzo wytwornie urządzonym apartamencie. Chicken corma albo somosa, które przyrządził, było wprost pyszne. Najsłabszym ogniwem tego – podkreślam – bardzo udanego popołudnia okazało się łóżko. W zasadzie było OK, ale powiedziałabym, że Kular w trakcie naszych wyczynów miłosnych w nadmiernym stopniu odczuwał wielowiekowy ciężar wyrafinowanej kultury erotycznej swojej ojczyzny. Z powodu tradycji zaniedbywał naturalny rytm współczesności. Gdyby nie to, że ani na chwilę nie zapominał, że jest synem kraju, który wydał Kamasutrę, byłoby w porządku. Niestety, ledwo zaczynało się coś dziać – zmieniał układ. Przedobrzył chłopak. Toteż, pomimo tęsknych telefonów, już nigdy więcej nie wpadłam do niego na pyszne chicken corma albo jeszcze pyszniejsze somosa z mięsem. Akurat tyle zjadłam, ile było mi potrzeba, by mecenasowi detalicznie opisać smak hinduskiej potrawy i inne smaki, i inne detale tego popołudnia. Niestety, na podstawowy smak całej imprezy, na smak zemsty, było już za późno. Tak jak liczyłam – fruwał z furii i rozpaczy, tyle że mnie to już nic a nic nie obchodziło. Chyba w jakimś zasadniczym sensie musiał mi wisieć na długo przedtem, zanim się zorientowałam, że mi wisi. Słuchałam jego rozpaczliwych skowytów przez telefon i myślałam: o co chodzi temu obcemu panu? Już kiedy żegnałam się z Kularem, przeczuwałam, że coś takiego jak zemsta nie będzie miało najmniejszego znaczenia. Jechałam z powrotem na Jelonki. Był fantastyczny upalny zmierzch, a ja dziwiłam się, że nigdy dotąd nie zrobiłam tego, co zrobiłam przed chwilą. Właściwie dlaczego? Nie miałam dotąd ochoty? Nie. Nie przyglądałam się dotąd własnym ochotom. Nie wiedziałam, że jak raz dokładnie i z wszelkimi konsekwencjami przyjrzę się własnej ochocie, wszystkie następne razy będą tak przeraźliwie łatwe. Co niestety, Patryku, nie znaczy: udane.
Dziewiąty PIN przepadł bezpowrotnie. Nie tylko przepadł bez śladu w jednym z ekskluzywnych sklepów na placu Wieży, ale nie mogłem się pozbyć wrażenia, że przepadł definitywnie. Umarł, wyjechał na drugą półkulę, przestał istnieć, nigdy nie istniał. Cash: trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych – istniał. Wróciłem do domu, wrzuciłem plik banknotów do szuflady, w której trzymam paszport, dowód osobisty, legitymację studencką, indeks, książeczkę zdrowia oraz ładowarkę do komórki, oraz kartę znalezioną w Ogrodzie Saskim, i nic. Nic. Niby nic, ale jednak czuję się nieswojo. Głupio. Dziko. Nie wiem, czy to są wyrzuty sumienia, bo nigdy – przynajmniej w takiej sprawie – nie miałem wyrzutów sumienia. Nigdy w życiu nic nie ukradłem. To znaczy ukradłem, ale przecież w dzieciństwie każdy coś ukradł. Nawet jeśli uznać, że kradzież pierwszego numeru polskiej edycji pisma „Popcorn" to już nie było dzieciństwo, bo ze stelażu przed kioskiem pana Śliwki zwinąłem egzemplarz na początku ósmej klasy, to i tak jest w tej sprawie tysiąc wytłumaczeń. Opowiem, jak wybije godzina. W każdym razie, wierzcie mi, było wtedy tyle okoliczności łagodzących (a może jedna fundamentalna: miłość?), że moje grubo wcześniejsze i prawdziwie dziecięce kradzieże (jabłek ze straganu) nie dają się – w takim porównaniu – niczym usprawiedliwić. Do dziś są dla mnie niezrozumiałe i nie mam dla nich żadnych okoliczności łagodzących. Nawet politycznych, choć zdarzyły się jeszcze za starej, ujarzmionej przez Moskwę Polski, kiedy to wedle niektórych każde obywatelskie nieposłuszeństwo wiodło do wolności.
Читать дальше