– Tak, bardzo panią proszę… Jeszcze raz… zaraz… co to było? – wyraźnie wracał do równowagi, po wpadce, która była – teraz usłyszałem to jasno – pozorną wpadką. Ten mistrz! arcymistrz! mistrz prawdziwy! rzekomym atakiem na pedalstwo, pedalstwo – co z tego, że przy akompaniamencie rzekomo złowrogich fanfar – wprowadzał do rozmowy. Wiedział, musiał wiedzieć, że pedalstwo raz wprowadzone w subtelną tkankę więzi, jakie pomiędzy sobą a młodym stwarzał – zakorzeni się tam i prędzej niż się wszystkim zdaje wyda owoce. Najtrudniejsze było za nim. Teraz przecież wystarczyło od rzekomo wrogiej perspektywy przejść do tolerancji. To już było przygotowane licznymi poprzednimi: trzeba żyć, jak się chce! – potem od tolerancji do akceptacji, potem od akceptacji do pełnej akceptacji, na końcu zaś od pełnej akceptacji do gloryfikacji. I fertig, dupa w opałach.
– Tak, jeszcze raz… zaraz, co to było? Co my właściwie pijemy? – jeszcze po wirtuozersku zdążył dać do zrozumienia, że czar rozmowy pochłania go do tego stopnia, że nawet nie wie, co pije, i wreszcie zamówił kolejne dwa dżiny z tonikiem, i z wystudiowaną ulgą wrócił do zasadniczego wątku opowieści o swym nieszczęśliwym przyjacielu Grzesiu, a też przy okazji rozwijał płomienne, choć cały czas zakamuflowane argumenty przeciwko heterykom.
– W każdym razie, mój przyjaciel Grześ, no słuchaj, nie chcę cię zanudzać, ale mówię ci, to jest chłopak fantastyczny. No po prostu fantastyczny koleś… Słuchaj, proszę ciebie o jedno, zanim opowiem ci resztę, proszę ciebie
0 jedno: nie bądź zazdrosny, nie zazdrość mi tej przyjaźni. Nie ma czego w sumie – nastała chwila ciszy, młody najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć. Zdaje się, że o to szło, młody miał być w pomieszaniu. I chyba był. Tamten zaś, rzeczowo oszacowawszy sprzyjający kapitulacji popłoch ofiary, wznowił swą opowieść. Wznowił ją ze spokojem narratora pewnego wszelkich dalszych ciągów.
– Niestety, nasz – to nasz było otwartym pasowaniem na członka towarzystwa i zarazem pierwszą poufałością, a nawet pieszczotą; historia nabierała tempa – niestety, nasz fantastyczny przyjaciel parę lat temu wpadł na bardzo mało fantastyczny pomysł. Postanowił się mianowicie – sylabizowanie, które teraz nastąpiło, miało wymowę oczywistą – ożenić. Przyznasz: ożenić się – pomysł w najlepszym razie średni. Zresztą mówiąc, że to jego pomysł, krzywdzę go. Wiem o tym, gniewam się na niego
i krzywdzę go. Bo to nie był jego pomysł, on po prostu musiał. Posuwał się wprawdzie do tego, że kłamał, tak, kłamał mi w żywe oczy, że ją kocha, ale gdzie tam… Włożył jej – przepraszam, że wyrażam się tak wulgarnie, ale kiedy o tym pomyślę, natychmiast mnie krew zalewa – po prostu włożył jej po pijanemu i wpadł. Rozumiesz? Włożył jej osiemnaście centymetrów, a wpadł po uszy. Panienka pochodziła z bardzo pobożnego domu. Jak wytrzeźwiała, przypomniała sobie o tym, przypomniała sobie, że sama jest bardzo pobożna i dalej nie muszę ci mówić. Teraz jest oczywiście tak, że Grześ każdą wolną chwilę spędza w domu J dogląda dziecka. Ona nie dogląda dziecka, ponieważ ona pracuje, dziecka powinna doglądać niania, która jednak nie dogląda dziecka w sposób należyty, więc żona upiorna zamiast siedzieć w pracy, a ma do tej pracy może ze czterdzieści metrów, nie siedzi w pracy, tylko bez przerwy siedzi w domu i dogląda niani, czy ta dogląda dziecka, i wszystko skrupia się na Grzesiu. Ty sobie wyobrażasz większy koszmar? Bo ja nie. W każdym razie mam nadzieję, że temu biedakowi uda się jakoś urwać i do Toskanii jednak pojedziemy. Zresztą tak czy tak, z nim czy bez niego, pojedziemy. Wybierz się, jedź, chciej jechać. Jedyny wysiłek, jaki będziesz musiał tam zrobić, to od czasu do czasu podnieść szklankę, tak jak teraz… Słuchaj, podnieśmy, wypijmy zdrowie Grzesia i wszystkich jemu podobnych nieszczęśników…
Słuchałem nietypowej, a może bardzo typowej pieśni miłosnej, czekałem na Konstancję, bez zapału przyglądałem się grzbietom stojących na regałach książek. Kiedyś sporo czytałem, teraz rzadko i powoli. Od ponad roku na przykład nie byłem w stanie zmóc kupionej na Dworcu Centralnym „Erystyki, czyli sztuki prowadzenia sporów" Schopenhauera – stustronicowej w końcu broszury. Chciałem to wprawdzie nie tyle zwyczajnie przeczytać, co dokładnie przestudiować. Perfekcyjne opanowanie sztuki dyskutowania przyda się każdemu, co dopiero mnie – przyszłemu co najmniej prokuratorowi generalnemu. Męczyłem się, nie szło. Kiedyś połknąłbym to w godzinę.
Kiedyś bez opamiętania połykałem wszystko, co mi wpadło w ręce. W drugiej klasie przeczytałem na przykład od deski do deski całą „Małą encyklopedię powszechną", całą „Kuchnię polską", całą „Historię filozofii" Tatarkiewicza i wszystkie tomy „Życia zwierząt" Brehma. Zachwycony ledwo co opanowaną umiejętnością składania liter, czytałem wszystko, co składało się z liter: słowniki, modlitewniki, poradniki, podręczniki, kalendarze, ręcznie pisaną „Kronikę ochotniczej straży pożarnej w Granatowych Górach z roku 1939" oraz wszystkie powieści, opowiadania i tomy poezji, jakie były w domu. A było tego trochę – stary kupował książki. Przeczytałem też wtedy jakiś gruby, dziwny i straszliwie sponiewierany tom bez kart tytułowych i okładek, historia w tej książce opowiedziana bardzo mi się podobała i często o niej myślałem. Dopiero ładnych parę lat później zorientowałem się, że była to powieść pt. „Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla". Od tego czasu odruchowo, jakbym szukał tamtego, gdzieś zresztą bezpowrotnie przepadłego tomu, zwracam uwagę na straszliwie sfatygowane egzemplarze. Te, które teraz miałem w zasięgu wzroku, były na ogół w nie najlepszym stanie, ale aż takich ruin nie było.
Konstancja twierdzi, że Antykwariat jest jednym z nielicznych w Warszawie lokali do zniesienia. Być może. Dla mnie nie ma to wielkiego znaczenia, nie zwracam uwagi na dekoracje, nie odróżniam aury wnętrz, w zasadzie było mi wszystko jedno, gdzie się umawiamy. Denerwowała mnie sama konieczność umawiania się wpierw na mieście. Spotykaliśmy się co najmniej od roku, spotkania nasze miały zdecydowanie określony charakter, spotykaliśmy się wyłącznie w celach łóżkowych, ale Konstancja za żadne skarby nie chciała – że tak powiem – upraszczać procedury. Nigdy nie chciała przyjeżdżać wprost do mnie. Nie. Zawsze musieliśmy się przedtem spotkać gdzieś na mieście.
Nie miałem zielonego pojęcia, na karb czego kłaść to dziwactwo. Przecież, na miłość boską, nie na karb wieku. Konstancja Wybryk, zwana też przez studentów Konstancją Pierwsze Trzy Sekundy, była rocznik 1968. Parę lat ode mnie starsza. Za mało i›a staropanieńskie narowy. – Słuchaj, może po prostu wpadnij do mnie. – Nie, spotkajmy się wpierw na mieście. Za każdym razem z całych sił powstrzymywałem się, by nie powiedzieć: Właściwie po co? Po co wpierw na mieście? Przecież szkoda czasu. Nie rozumiałem, ale jakimś cudem czułem, że moja nieodparta racja zabrzmiałaby niezręcznie. W bezwiedny sposób stawałem się dżentelmenem. Bez zbędnych pytań, w dojrzałym milczeniu znosiłem kobiece fanaberie. W duchu dalej próbowałem to rozkodować. W końcu doszedłem do wniosku, że Konstancja w fazie przedprzedprzedwstępnej potrzebuje publiczności. Ma taki odchył, że na godzinę przed pójściem z facetem do łóżka musi się z tym facetem pokazać na mieście. Ostrożnie wypytywałem ją o procedury poprzednich randek. Nie wszystko pasowało do moich koncepcji. Prawdę powiedziawszy, wychodziło na to, że w stu procentach moja koncepcja pasuje wyłącznie do mnie. Proszę bardzo.
Читать дальше