Uniosłem głowę i poczułem czy, niech będzie: usłyszałem jej zapach. Wreszcie się pojawiła. To „wreszcie" jest niesprawiedliwe. Pojawiła się jak zwykle punktualnie, ja jak zwykle byłem grubo wcześniej. Weszła do Antykwariatu i swoim wejściem moją koncepcję potwierdziła w całej rozciągłości. Weszła do kawiarni tak, jakby wchodziła do łóżka, stąpała krokiem takim, jakby po drodze zsuwała pończochy z ud, unosiła dłonie tak, jakby zaraz miała rozpiąć granatową jedwabną bluzkę, witała się ze mną tak, jakby wzbierający orgazm tego powitania miał ją zaraz zwalić z nóg, siadała na krześle tak, jakby przybierała pozycję nieodnotowaną dotąd w historii figur miłosnych.
Tak, fantastyczne, wykładające na moim wydziale filozofię prawa ciało Konstancji Wybryk to było coś! Nawet pederaści zamilkli przy sąsiednim stoliku.
– Słuchaj, wymyśliłam nową, trafną formułę – powiedziała bez żadnych wstępów. – Ty po prostu słyszysz inaczej, ty jesteś słyszący inaczej. Patryku! Mój ty zboczeńcze najsłodszy – rozczuliła się i widać było, że jest to zawczasu przygotowane rozczulenie.
– Kiedyś zakiwasz się na śmierć – byłem chłodny, rzeczowy, ironiczny, w sumie niebywale męski – na śmierć się zakiwasz tym twoim maniakalnym nazywaniem rzeczy po imieniu.
– Ja taka po prostu jestem – odparła z godnością – myślę całymi zdaniami i wyrażam się jasno.
Konstancja myślała całymi zdaniami i wyrażała się nie tyle nawet jasno, co – powiedziałbym – adekwatnie. Jej język nie zawsze był jasny. Nieraz był bardzo zawiły, ale zawsze w swej zawiłości starał się bardzo dokładnie nazwać świat. Byłem pod przemożnym wpływem jej języka, odruchowo mówiłem jej językiem, męczyło mnie to, a nawet upokarzało, bezskutecznie próbowałem się spod tego wpływu wyzwolić.
Moja skłonność do małpowania cudzych sposobów mówienia przy Konstancji nabierała cech karykaturalnie monogamicznych. Niekiedy miałem wrażenie, że nie znam innego języka poza jej językiem. Kiedy coś mi opowiadała, było jeszcze pół biedy. Po prostu słuchałem jej bezwstydnych opowieści z rozdziawioną gębą. Ale kiedy ja mówiłem, kiedy odpowiadałem na jej pytania albo kiedy sam próbowałem coś opowiadać i uświadamiałem sobie, że mówię w jej stylu, jej słowami, a nawet z jej intonacją, doznawałem, jakby to ona powiedziała: upokarzającego poczucia językowego ubezwłasnowolnienia.
W sytuacjach zaś, kiedy mówiąc do mnie, łączyła merytoryzm z rozczuleniem – doznawałem upokorzenia specjalnie upokarzającego. Dobitnie uzmysławiałem sobie wtedy prostacką naturę kompleksu, jaki wobec niej miałem. Była ode mnie mądrzejsza. To wiedziałem od razu, to z czasem zaakceptowałem, z tym się pogodziłem, to było do zniesienia. Natomiast, całkiem nie do zniesienia było, kiedy od czasu do czasu czule dawała mi do zrozumienia, że jest ode mnie mądrzejsza. Co innego: niejasno podejrzewać, że niekiedy jest się traktowanym instrumentalnie, co innego nabierać pewności, że jest się traktowanym instrumentalnie, jeszcze co innego wyraźnie słyszeć, że jest się traktowanym instrumentalnie. W każdym razie: from time to time byłem dla niej wyłącznie i niewątpliwie dodatkiem do własnej męskości.
– Poza tym jeszcze jedną rzecz wymyśliłam – teraz jej głos był kusząco senny. – Wymyśliłam, że ty najwyraźniej nie słyszysz natury, natomiast słyszysz kulturę.
– Kulturę? Ja słyszę kulturę? – zaciekawiło mnie to, bo brzmiało pochlebnie. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale czułem się mile połechtany. Czułem się tak, jak musiał się czuć Olivier Gruchała, kiedy pierwszy raz w życiu usłyszał, że ma dickensowskie imię. – Kulturę? Jaką kulturę?
– Patryku, nie wkurwiaj mnie swoim elementarnym brakiem jakiegokolwiek rozeznania i nie każ mi się pogrążać w poniżających domysłach, że być może wpisuję ci zaliczenia za wiesz za co. Nie słyszysz natury, bo nie słyszysz ani jak trawa rośnie, ani jak ryba płynie, ani jak bez kwitnie. Słyszysz natomiast kulturę, ściślej, słyszysz tę część kultury, którą przyjęło się nazywać cywilizacją techniczną, bo przecież czasem oprócz tych twoich PINów słyszysz też jaki samochód albo jaki tramwaj jedzie Jana Pawła, albo niekiedy po tykaniu zegarka potrafisz poznać, która jest godzina, po łomocie windy zgadnąć, na którym jest piętrze i ile jest w niej osób.
– Czyli ja słyszę tylko rozmaite, ma się rozumieć, nie wszystkie, ale jeśli już, to tylko rozmaite mechaniczne od
głosy? – chyba nie byłem w stanie ukryć elementu, całkowicie zresztą irracjonalnego, rozczarowania.
– Nie zauważyłeś tego do tej pory?
– Zauważyłem – powiedziałem z irytacją – zauważyłem, ale nie nazwałem.
Przez chwilę syciłem się ciszą, po chwili jednak moje bezwiednie nabywane dżentelmeństwo podpowiedziało mi, że mam się odezwać.
– Zauważyłem. Nie tylko zauważyłem… Od pewnego czasu zaczęło mi się też wydawać, że może mi się to do czegoś przydać. Niby dla żartu, a może nie dla żartu zaczęło mi się roić, że teraz mam jakieś większe niż dawniej możliwości, że jestem…
– Mam nadzieję, że nie ubzdurało ci się, że jesteś na przykład poza dobrem i złem, Patryku Fryderyku. Pamiętaj: ty nie potrzebujesz ani nietzscheańskich, ani żadnych innych protez, ty nie jesteś seksualnym nieszczęśnikiem.
Fakt, że istotnie nie byłem seksualnym nieszczęśnikiem, budził w Konstancji przesadny entuzjazm. Jak już pewnie zauważyliście, w ogóle miała ona – wynikający zapewne nie tylko z upodobania do męskich kosmetyków, ale też z męskich rysów ducha – niewyszukany zwyczaj otwierania wszelkich zamków i łamania wszelkich szyfrów uniwersalnym kluczem seksu.
Chciałem coś powiedzieć, ale machnąłem ręką. O łóżkowych przygodach Konstancji opowiem później, a raczej słowo po słowie powtórzę jej opowieści. Czterej, a w istocie tylko – o ulgo – trzej jej ostatni faceci (klasyk prawa, podupadły architekt i bezrobotny dziennikarz radiowy) byli zdiagnozowanymi nieszczęśnikami. Tak imponująca seria cielesnych fiask zdarza się rzadko, ale też wiele tłumaczy. Byłem piątym w ciągu ostatnich trzech lat facetem Konstancji, najwyraźniej udało mi się przerwać czarną serię. Nie byłem nieszczęśnikiem, choć też bez przesady. Na takim tle nietrudno o żółtą koszulkę lidera.
– Nie wiem, co mi się ubzdurało albo nie ubzdurało – postanowiłem odpowiedzieć z lekka demonicznie – niczego nie wiem. Na razie jestem słuchaczem cudzych PINów, można nawet powiedzieć, że jestem seryjnym słuchaczem cudzych PINów. Słucham ich w napięciu tak wielkim, że chyba miłosnym. Słyszę cudzy PIN i jest tak, jakbym z bardzo bliska słyszał czyjś oddech… Przeważnie słyszę oddech smagłej, ciemnowłosej dziewczyny śpiącej w półmroku na chłodnym prześcieradle… Wiem, nagle wiem, dzięki jak ze snu wziętej iluminacji wiem, że ona ma na imię Anka, widzę tylko kontur postaci, widzę tylko widmo, ale wiem, że ma bardzo niezłe nogi i bardzo niezły biust… Niby się tym zadowalam, ale znienacka nuta nagłego tragizmu wdziera się w moją wizję i mówię tak: Dobrze, ona ma niezłe nogi i niezły biust… Ale jaki ona ma PIN?! Jaki, na miłość boską, ona ma PIN? Takie pytania mnie dręczą. Sny miewam koszmarne, nachalnie tendencyjne, sny – powiedziałbym – z tezą *. Sen: Najprzód w ogólnych zarysach Esmeralda Dorsz biegnie przez Granatowe Góry, potem Piękna Pietia na desce surfingowej sunie przez wysokie azjatyckie trawy, potem niezmiernie szczegółowo śni mi się Jan XXIII wsuwający kartę do bankomatu. Karta Ojca Świętego zostaje przesunięta do czytnika, jest ważna, komputer wyświetla na ekranie prośbę o podanie PINu. Jan XXIII wprawnie wystukuje swój PIN, po czym wpisuje kwotę (trzysta złotych), którą chce podjąć. Wszystko idzie zgodnie z technologią: PIN papieża zostaje wpierw zaszyfrowany w czarnej skrzynce, potem zaś wraz z wysokością kwoty przesłany do centrum zarządzania bankomatami. Szumią łącza, grają struny przewodów, płyną fale radiowe, jaszczurki i węże uciekają do swoich gniazd. W banku komputer na podstawie numeru karty odczytuje (uprzednio go rzecz jasna odszyfrowawszy) papieski PIN i porównuje jego cyfry z cyframi wystukanymi na bankomacie, następnie sprawdza stan konta Jana XXIII, nie widzę dokładnie, ile ma odłożonej kasy, ale chyba wszystko się zgadza – z centrum biegnie do bankomatu impuls: można wypłacić. Śni mi się teraz sam sejf bankomatu, kasety są w nim cztery, opalizujące niczym Adriatyk. Pierwsza o najściślejszych wymiarach banknotu stuzłotowego, druga – pięćdziesięciozłotowego, trzecia – dwudziestozłotowego, czwarta – dziesięciozłotowego. Rozlega się płynny szczęk idealnie naoliwionego me chanizmu – do podajnika pieniędzy przekazane zostaje polecenie: wypłacić trzy banknoty z kasety pierwszej. Nie w okamgnieniu, ale jak to we śnie, w zwolnionym tempie jest realizowane polecenie – trzy stuzłotówki majestatycznie niczym myszołowy opadają na taśmociąg. Jeszcze niewidzialne czujniki sprawdzają przebieg operacji, jeszcze specjalne sygnalizatory są gotowe do wszczęcia alarmu w razie wykrycia nieprawidłowości, ale wszystko w tym onirycznym epizodzie dzieje się płynnie, w każdym razie obywa się bez koszmarnych niemożności, trzysta złotych pewnie jedzie w kierunku szczeliny, przy której już czekają palce Jana XXIII. Uchyla się klapa, pieniądze znikają. Esmeralda Dorsz znów biegnie przez – tym razem – kompletnie obce okolice.
Читать дальше