A tymczasem ustawili się Scytowie naprzeciw Persom w szyku bojowym z piechotą i jazdą, jakby do walki. Musiał to być imponujący widok. Wszystkie wykopaliska archeologiczne, wszystko, co znaleziono w ich kurhanach, w których grzebali zmarłych w ich szatach, razem z ich końmi, bronią, sprzętem i biżuterią, wskazuje, że mieli ubiory pokryte zlotem i brązem, że ich konie nosiły uprząż nabijaną i spinaną rzeźbionym metalem, że używali mieczy, toporów, luków i kołczanów starannie cyzelowanych i suto zdobionych.
Dwie armie stoją naprzeciw siebie. Jedna, perska, największa na świecie, i druga, mała, scytyjska, stojąca na straży krainy, której wnętrze przesłania Dariuszowi biała kurtyna śniegu.
Musi to być moment pełen napięcia – myślę, ale w tej chwili przychodzi chłopak i mówi, że abbe Pierre prosi na drugi koniec dziedzińca, gdzie w cieniu rozłożystego mangowca stoi stół, na którym czeka obiad.
– Zaraz! Za sekundę! – wołam. Odruchowo ocieram czoło ociekające z emocji potem i czytam dalej:
Gdy tak stali, środkiem obu wojsk przebiegł zając; każdy ze Scytów, co zająca zobaczył, zaczął go ścigać. Kiedy więc pomieszały się szeregi scytyjskie i powstał krzyk, zapytał się Dariusz o przyczynę tumultu wśród nieprzyjaciół, a kiedy dowiedział się, że oni ścigają
zająca, tak odezwał się do tych, z którymi w ogóle zwykł był rozmawiać: - Ci ludzie bardzo nas sobie lekceważą i jest mi teraz jasne, że Gobryas miał rację, mówiąc o darach scytyjskich. Ponieważ i mnie się teraz wydaje, że tak jest właśnie z tymi darami, trzeba nam dobrej rady, jak mamy nasz odwrót bezpiecznie wykonać.
Zając? Jego dziejowa rola? Historycy są zgodni w tym, że to Scytowie zatrzymali pochód Dariusza na Europę. Gdyby się to nic stało, losy świata mogłyby potoczyć się inaczej. A o odwrocie Dariusza zdecydowało ostatecznie to, iż Scytowie, goniąc beztrosko zająca na oczach perskiej armii, okazali, że ją ignorują, lekceważą, mają w pogardzie. I ta pogarda, to poniżenie było dla króla Persów straszniejszym ciosem, niżby nim było przegranie wielkiej bitwy.
Nastała noc.
Dariusz każe, jak zawsze o tej porze, zapalić ogniska. Przy ogniskach mają pozostać ci żołnierze, którym brakuje już sił do marszu – ciury, łazęgi, chorzy. Każe uwiązać osły, żeby ryczały, stwarzając pozór, że w perskim obozie toczy się normalne życie. A sam, pod osłoną nocy, na czele swojej armii zaczyna odwrót.
Wśród umarłych królów i zapomnianych bogów
Chęć pozostania jeszcze jakiś czas z Dariuszem sprawia, że łamię kolejność moich podróży i przenoszę się nagle z Konga roku 1960 do Iranu roku 1979, to jest do kraju właśnie trwającej rewolucji islamskiej, na której czele stoi sędziwy, chmurny i nieugięty starzec – Ajatollah Chomeini.
To przeskakiwanie z epoki do epoki jest stałą pokusą człowieka, który będąc niewolnikiem i ofiarą nieubłaganych reguł czasu, chce choć przez moment i bodaj tylko iluzorycznie poczuć się jego panem i władcą, stanąć ponad nim i móc różne etapy, stadia i okresy dowolnie ze sobą składać, łączyć lub rozdzielać i przestawiać.
Dlaczego jednak Dariusz? Otóż czytając to, co pisze Herodot o władcach wschodnich, widzimy, że co prawda wszyscy oni czynią rzeczy okrutne, jednak zdarzają się wśród nich i tacy, którzy czasem robią coś jeszcze, i że to „jeszcze" może być pożyteczne i dobre. Tak jest właśnie i w wypadku Dariusza. Z jednej strony – zabójca. Tak było w chwili, kiedy ruszał z armią na Scytów: Wtedy jeden z Persów, Ojobazos, prosił Dariusza, żeby mu zostawił jednego z trzech synów, których posiadał, a którzy wszyscy ciągnęli na wojnę. Ten odrzekł, że jemu, jako swemu przyjacielowi, który o rzecz drobną go prosi, pozostawi wszystkich synów. Ojobazos więc bardzo był ucieszony, bo spodziewał się, że synowie zostaną zwolnieni ze służby wojskowej. Król jednak rozkazał wyznaczonym do tego pachołkom, żeby wszystkich synów Ojobazosa zabili. I w ten sposób ci, zamordowani, pozostali na miejscu.
Z drugiej strony jednak był dobrym gospodarzem, dbał o drogi i pocztę, bił pieniądze i wspierał handel. A przede wszystkim, niemal od chwili kiedy nakłada królewski diadem, zaczyna budować wspaniałe miasto – Persepolis, którego wagę i blask porównują z Mekką i Jerozolimą.
W Teheranie śledzę i opisuję ostatnie tygodnie Szacha. Wielkie, rozrzucone na piaszczystym terenie, chaotyczne miasto jest całkowicie zdezorganizowane. Ruch paraliżują codzienne, niekończące się demonstracje. Mężczyźni – wszyscy czarnowłosi, kobiety – wszystkie w hidżabach, idą w kilometrowych, nawet w kilkukilometrowych kolumnach, śpiewając, wznosząc okrzyki, rytmicznie wygrażając wzniesionymi do góry pięściami. Coraz to wyjeżdżają na ulice i place wozy opancerzone i strzelają do demonstrantów. Strzelają na serio, padają zabici i ranni, tłum rozprasza się, gnany panicznym strachem, chowa się w bramach.
Z dachów strzelają snajperzy. Ktoś przez nich ugodzony robi ruch, jakby się potknął i chciał polecieć w przód, ale natychmiast podtrzymują go ci, którzy idą obok, i odnoszą na skraj chodnika, a pochód kroczy dalej, rytmicznie wygraża pięściami. Bywa, że na czele idą dziewczęta i chłopcy ubrani na biało, z białymi opaskami na czołach. Są to martyrs – męczennicy, gotowi ponieść śmierć. To właśnie mają wypisane na opaskach. Czasem, jeszcze nim pochód ruszy, podchodzę do nich, próbując odgadnąć, co wyrażają ich twarze. Nie wyrażają nic. W każdym razie nic takiego, co potrafiłbym opisać, na co znalazłbym odpowiednie słowo.
Po południu demonstracje ustawały, kupcy otwierali sklepy, bukiniści, których tu było pełno, rozkładali na ulicy swoje zbiory. Kupiłem u nich dwa albumy o Persepolis. Szach szczycił się tym miastem, urządzał tam wielkie uroczystości i festiwale, na które spraszał gości z całego świata. Co do mnie, ponieważ zaczął je budować Dariusz, koniecznie chciałem tam pojechać.
Na szczęście przyszedł ramadan i w Teheranie zrobiło się spokojnie. Odnalazłem dworzec autobusowy i poszedłem kupić bilet do Szirazu, skąd już blisko do Persepołis. Bilet dostałem bez trudu, choć później autobus okazał się pełny. Był to luksusowy, klimatyzowany mercedes, bezgłośnie sunący po świetnej szosie. Po drodze mija się duże połacie ciemnopłowej, kamienistej pustym, czasem – biedne, gliniane, bez śladu zieleni wioski, gromady bawiących się dzieci, stada kóz i baranów.
Na postojach dostaje się zawsze to samo – talerz sypkiej kaszy gryczanej, gorący barani szaszłyk i szklankę wody, a na deser – czarkę herbaty. Trudno mi rozmawiać, bo nie znam języka farsi, ale atmosfera jest przyjemna, mężczyźni są przyjaźni, uśmiechają się. Natomiast kobiety patrzą w inną stronę. Wiem już, że nie wolno im się przyglądać, jednakże kiedy przebywa się dłużej wśród tych samych Iranek, czasem któraś z nich poprawi czador w taki sposób, że na moment wyjrzy spod niego oko – nieodmiennie czarne, duże, błyszczące, w oprawie długich rzęs.
W autobusie mam miejsce przy oknie, ale po kilku godzinach widok jest ciągle ten sam, więc wyjmuję z torby Herodota i czytam o Scytach.
Jest u nich taki zwyczaj. Kiedy Scyta powali jednego przeciwnika, pije jego krew, głowy zaś tych wszystkich, których w bitwie uśmierci, odnosi królowi; jeżeli bowiem zaniesie głowę, ma udział w uzyskanej przez nich zdobyczy, w przeciwnym razie nic nie dostaje. A odziera ją ze skóry w taki sposób: nacina skórę dookoła uszów, potem chwyta głowę za uszy i wytrząsa ją; dalej zeskrobuje ze skóry mięso żebrem wołowym i garbuje ją w ręku; a skoro ją zmiękczy, posługuje się nią jak ręcznikiem, zawiesza ją u uzdy konia, na którym jeździ, i jest z tego dumny. Kto bowiem ma najwięcej takich ręczników, ten uchodzi za najdzielniejszego. Wielu z nich sporządza też ze zdartych skór szaty do wdziewania, zszywając je jak kożuchy pasterskie… bo skóra ludzka jest mocna i błyszcząca i przewyższa lśniącą białością prawie wszystkie inne skóry. Już dalej nie czytam, bo nagle za oknem pojawiają się gaje palmowe, rozległe zielone pola, budynki, a dalej ulice i latarnie. Nad dachami połyskują kopuły meczetów. Jesteśmy w Szirazie, mieście ogrodów i dywanów.
Читать дальше