Każdej soboty po południu mieszkańcy tej dusznej i ciasnej dzielnicy ruszają nad morze. Ubierają się wtedy odświętnie – kobiety w złocone sari, mężczyźni w schludne koszule. Jadą samochodami. Wewnątrz tłoczy się cała rodzina, jedni u drugich na kolanach, na ramionach, na głowie: dziesięć – piętnaście osób. Zatrzymują samochód nad spadzistym brzegiem morza. O tej porze przypływ bije potężną, ogłuszającą falą. Otwieraj ą okna. Wdychają zapach morza. Wietrzą się. Po drugiej stronie tej wielkiej wody, którą widzą przed sobą, leży ich kraj, którego czasem już nawet nie znają – Indie. Przebywają tu kilkanaście minut, może pół godziny. Potem kolumna zatłoczonych wozów odjeżdża i na brzegu robi się znowu pusto.
Im dalej od morza, tym większy upał, susza i kurz. Tam właśnie na piasku, na nagiej, jałowej ziemi stoją lepianki dzielnicy afrykańskiej. Poszczególne jej części mają nazwy dawnych wiosek niewolników sułtana Zanzibaru – Kariakoo, Hala, Magomeni, Kinondoni. Nazwy są różne, ale standard glinianych domów jednakowo biedny, a życie ich mieszkańców liche, bez szansy poprawy.
Dla ludzi z tych dzielnic wolność polega na tym, że mogą teraz swobodnie chodzić po głównych ulicach tego stutysięcznego miasta, a nawet zapuszczać się do dzielnicy Białych. Niby nigdy nie było to zakazane, bo Afrykanin mógł zawsze tam się pojawić, ale musiał mieć jasny, konkretny cel: musiał iść do pracy albo wracać z pracy do domu. Oko policjanta łatwo rozróżniało chód kogoś, komu spieszno było do zajęć, od jakiegoś bezcelowego, podejrzanego wałęsania się. Każdy, w zależności od koloru skóry, miał tu przypisaną rolę i wyznaczone miejsce.
Ci, którzy pisali o apartheidzie, podkreślali, że był to system wymyślony i obowiązujący w Południowej Afryce, państwie rządzonym przez białych rasistów. Ale teraz przekonałem się, że apartheid jest zjawiskiem dużo bardziej uniwersalnym, powszechnym. Jego krytycy mówili, że jest to system wprowadzony przez zakutych Burów, aby rządzić niepodzielnie i trzymać Czarnych w gettach, zwanych tam bantustanami. Ideologowie apartheidu bronili się: jesteśmy za tym, głosili, żeby wszyscy ludzie mieli coraz lepiej i mogli się rozwijać, ale żeby w zależności od koloru skóry i przynależności etnicznej rozwijali się oddzielnie. Była to oszukańcza myśl, bowiem, kto znał realia, wiedział, że za ową zachętą, aby się wszyscy jednakowo rozwijali, krył się głęboko niesprawiedliwy stan rzeczy: z jednej strony Biali mieli najlepsze gleby, przemysł i bogate dzielnice miast, po drugiej natomiast stronie wegetowali Czarni, stłoczeni na marnych, półpustynnych skrawkach ziemi.
Idea apartheidu była przewrotna do tego stopnia, że z czasem jej największe ofiary zaczęły upatrywać w niej pewne korzyści, jakąś szansę na niezależność, wygodę bycia u siebie. Afrykanin mógł bowiem powiedzieć: – Nie tylko ja, Czarny, nie mogę do ciebie wejść, również ty, Biały, jeżeli chcesz pozostać cały i nie czuć zagrożenia, lepiej nie wchodź do mojej dzielnicy!
Do takiego miasta przyjechałem na kilka lat jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej. Krążąc po jego ulicach, szybko zorientowałem się, że jestem w sieciach apartheidu. Przede wszystkim ponownie odżył we mnie problem koloru skóry. Jestem Biały. W Polsce, w Europie, nigdy się nad tym nie zastanawiałem, nie przychodziło mi to do głowy. Tutaj, w Afryce, stawało się to wyznacznikiem najważniejszym, a dla prostych ludzi -jedynym. Biały. Biały, czyli kolonialista, grabieżca, okupant. Podbiłem Afrykę, podbiłem Tanganikę, wyciąłem w pień plemię tego, który akurat stoi przede mną, jego przodków. Zrobiłem go sierotą. W dodatku sierotą upokorzonym i bezsilnym. Wiecznie głodnym i chorym. Tak, kiedy patrzy teraz na mnie, to właśnie musi myśleć: Biały, ten, który mi wszystko zabrał, bił dziadka batem po plecach, gwałcił moją matkę. Masz go teraz przed sobą, przypatrz mu się!
Nie umiałem rozwiązać we własnym sumieniu problemu winy. W ich oczach, jako Biały, byłem winny. Niewolnictwo, kolonializm, pięćset lat krzywdy – to przecież sprawka Białych. Białych? A więc i moja. Moja? Nie potrafiłem rozbudzić w sobie tego oczyszczającego, wyzwoleńczego uczucia: poczuć się winnym. Okazać skruchę. Przeprosić. Przeciwnie! Z początku próbowałem kontratakować: – Wyście byli skolonializowani? My, Polacy, też! Przez sto trzydzieści lat byliśmy kolonią trzech obcych państw. Zresztą też Białych. Śmiali się, pukali w czoło, rozchodzili. Gniewałem ich, ponieważ podejrzewali, że chcę ich oszukać. Wiedziałem, że, mimo wewnętrznego przeświadczenia o mojej niewinności, dla nich -jestem winny. Ci bosonodzy, głodni i niepiśmienni chłopcy mieli nade mną przewagę etyczną, tę, którą daje przeklęta historia swoim ofiarom. Oni, Czarni, nigdy nikogo nie podbijali, nie okupowali, nie trzymali w niewoli. Mogli patrzeć na mnie z poczuciem wyższości. Byli z rasy czarnej, ale czystej. Stałem wśród nich słaby, nie mając już nic do powiedzenia.
Wszędzie było mi źle. Biały kolor skóry, choć uprzywilejowany, też trzymał mnie w klatce apartheidu. W tym wypadku co prawda ze złota, ale jednak w klatce Oyster Bay. Piękna dzielnica. Piękna, ukwiecona i – nudna. Owszem, można tu było chodzić wśród wysokich kokosowych palm, podziwiać kłębiące się bugenwille i eleganckie, delikatne tunbergie, porośnięte gęstym wodorostem skały. Ale co więcej? Co poza tym? Mieszkańcami dzielnicy byli urzędnicy kolonialni, którzy myśleli jedynie, aby doczekać końca kontraktu, kupić na pamiątkę skórę krokodyla czy róg nosorożca i wyjechać. Ich żony rozmawiały albo o zdrowiu dzieci, albo o minionym lub zbliżającym się party. A ja miałem codziennie wysyłać korespondencję! O czym? Skąd brać materiał? Wychodziła tu jedna mała gazeta – „Tanganyika Standard". Odwiedziłem jej redakcję, ale ludzie, których tam zastałem, byli właśnie Anglikami z Oyster Bay. I też już się pakowali.
Wybrałem się do dzielnicy hinduskiej. Ale co w niej robić? Gdzie pójść? Z kim rozmawiać? Panuje zresztą straszny upał i nie da się długo chodzić: nie ma czym oddychać, nogi słabną, cała koszula mokra. Właściwie po godzinie takiej włóczęgi ma się wszystkiego dosyć. Pozostaje tylko jedno pragnienie: gdzieś usiąść, koniecznie usiąść w cieniu, najlepiej pod wiatrakiem. W takich chwilach myśli się: czy mieszkańcy Północy wiedzą, jakim skarbem jest to szare, zgrzebne, wiecznie zachmurzone niebo, które ma jednak wielką, cudowną zaletę – nie ma na nim słońca?
Moim głównym celem były oczywiście przedmieścia afrykańskie. Miałem zapisane jakieś nazwiska. Miałem adres lokalu rządzącej partii – TANU (Tanganyika African National Union). Nie mogłem odnaleźć tego miejsca. Wszystkie uliczki jednakowe, piasek po kostki, dzieci nie dają przejść, cisną się rozbawione, natarczywie ciekawe – Biały w tych niedostępnych obcym zaułkach to jednak sensacja i widowisko. Z każdym krokiem traci się pewność siebie. Długo czuję na sobie uważny, odprowadzający wzrok mężczyzn siedzących bezczynnie przed domami. Kobiety nie patrzą, odwracają głowy: to muzułmanki, ubrane w czarny, zarzucony luźno strój bui-bui, zakrywający dokładnie całą figurę i część twarzy. Paradoks sytuacji polegał na tym, że nawet gdybym spotkał kogoś z miejscowych Afrykanów i chciał dłużej z nim porozmawiać, nie mielibyśmy gdzie pójść. Dobra restauracja była dla Europejczyków – podła dla Afrykanów. Jedni nie bywali u drugich, nie było zwyczaju. Każdy czuł się źle, jeżeli znalazł się w miejscu niezgodnym z regułami apartheidu.
Mając już mocny, terenowy wóz, mogłem ruszyć w drogę. Był powód: na początku października sąsiadujący z Tanganiką kraj – Uganda – uzyskiwał niepodległość. Fala niepodległościowa szła przez cały kontynent: w jednym tylko – 1960 roku siedemnaście krajów Afryki przestało być koloniami. I proces ten, choć już na mniejszą skalę, trwał dalej.
Читать дальше