Rozejrzałem się po wnętrzu świątyni. Była to obszerna, rozległa hala przypominająca wielki hangar. Ściany miały szerokie prześwity, żeby do wnętrza wchodziło świeże powietrze, a przewiew dawał ulgę, tym bardziej że nagrzany słońcem dach z falistej blachy promieniował intensywnym, przygniatającym gorącem. Nigdzie nie zauważyłem ołtarza. Nie było też rzeźb ani obrazów. Wewnątrz prezbiterium, na wysokim pomoście, rozmieściła się kilkudziesięcioosobowa orkiestra z dwiema dużymi sekcjami trąb i bębnów. Za orkiestrą, na górnej rampie, stał ubrany na czarno chór mieszany. Środek proscenium zajmowała masywna, z mahoniowego drzewa zrobiona kazalnica.
Kapłan, który teraz na nią wszedł, był szpakowatym, tęgim Nigeryjczykiem, może po pięćdziesiątce. Oparł ręce na balustradzie ambony i spojrzał na wiernych. Ci już podnieśli się z klęczek, siedzieli i wpatrywali się w niego uważnie.
Zaczęło się od tego, że chór odśpiewał ten fragment proroctwa Izajasza, w którym Bóg zapowiada, że pokarze Egipcjan wielką suszą:
Oto Pan jedzie na obłoku lekkim i przyciągnie do Egiptu i poruszą się bałwany Egipskie…
I zginą wody z morza, a rzeka osiąknie i wyschnie.
I pójdą na wstecz rzeki, opadną i powysychaj ą potoki groblami ujęte, trzcina i sitowie powiędnie.
Trawa około rzeki i przy brzegu jej i wszelakie siewy przy potokach poschną, zniszczeją i zginą.
I będą się smucić rybitwi i żałosni będą wszyscy, którzy zarzucają do rzeki wędę; a którzy rozciągają sieci po wodzie, do nędzy pójdą.
Tekst był wybrany celnie, jeśli chodziło o to, aby wprowadzić wiernych w nastrój lęku, grozy, Apokalipsy. Bo byli to ludzie stąd, ludzie ziemi, na której potężny Niger dzieli się na dziesiątki rzek mniejszych, na tuziny krętych odnóg i kanałów, tworząc największą deltę Afryki. Ta sieć wodna od pokoleń dawała im utrzymanie i biblijna wizja wysychających i znikających rzek mogła budzić w zebranych najgorsze przeczucia i obawy.
Teraz kapłan otworzył dużą, oprawioną w czerwoną skórę Biblię, odczekał dłuższą chwilę i zaczął czytać:
Potem stało się słowo Pańskie do mnie, mówiąc: Co widzisz, Jeremiaszu?
I rzekłem: Widzę rózgę migdałową.
Spojrzał po zebranych i czytał dalej:
I stało się słowo Pańskie do mnie po wtóre, mówiąc: Co widzisz jeszcze?
I rzekłem: Widzę garniec wrzący.
I rzekł: Przetoż ty przepasz biodra swoje, a wstawszy mów do nich wszystko, co Ja tobie rozkazuję: nie bój się ich.
Odłożył Biblię i wskazując ręką w stronę zgromadzonych, krzyknął: – I ja się was nie boję! Ja tu nie przyszedłem, żeby się was bać, tylko żeby wam mówić prawdę i was oczyścić!
Właściwie od pierwszej chwili swojego kazania, od pierwszych słów i zdań był w podniosłym nastroju, pełen oskarżeń, gniewu, ironii i furii. Bo zaraz ciągnął dalej: – Chrześcijanin musi być przede wszystkim czysty. Wewnętrznie czysty. A czy wy jesteście czyści? Czy ty jesteś czysty? (pokazał gdzieś w głąb sali, ale ponieważ nie wytknął nikogo konkretnie, cała grupa ludzi stojących w tamtym miejscu, jakby schwytana na gorącym uczynku, przy-kuliła się pokornie).
– A może ty uważasz, że jesteś czysty? (przesunął palec wskazujący w inne miejsce sali i z kolei ludzie tam stojący skulili się i zawstydzeni pochowali twarze). Nie, nie jesteś czysty! Daleko ci do tego, żeby być czystym! Nikt z was nie jest czysty – powiedział to kategorycznie i niemal triumfująco. W tym momencie huknęła orkiestra, odezwały się trąbki, puzony, kornety i rogi. Towarzyszył im głuchy łoskot bębnów i chaotyczne pojękiwania chóru.
– I pewnie nawet myślicie, że jesteście chrześcijanami? – mówił po chwili, tym razem z drwiną w głosie. – Mogę przysiąc, że tak myślicie. Że jesteście tego pewni. Każdy z was chodzi, dumnie wypina pierś i ogłasza: jestem chrześcijaninem! Patrzcie na mnie, patrzcie i podziwiajcie – oto idzie chrześcijanin! Prawdziwy, tak prawdziwy, że nie ma prawdziwszego na świecie! Oto jak myślicie. Ja was dobrze znam. Chrześcijanin! Cha, cha, cha, cha – wybuchnął donośnym, nerwowym i zjadliwym śmiechem, tak sugestywnym, że mnie też zaczął udzielać się nastrój sali i poczułem, jak ciarki chodzą mi po plecach.
Ludzie stali zmieszani, speszeni, napiętnowani. Kim byli, jeśli nie mogli być uznani za chrześcijan? Co mieli ze sobą zrobić, gdzie się podziać? Każde zdanie coraz bardziej przyginało ich do ziemi, ścierało na proch. Stojąc w tym skupionym, przejętym i porażonym tłumie, nie mogłem zbyt natarczywie i często rozglądać się po sali. Wystarczyło, że byłem Biały, to już zwracało uwagę. Ale kątem oka widziałem, że stojące obok mnie kobiety mają pot na skroniach i jak drżą im złożone na piersiach ręce. Być może największy lęk rodziła w nich obawa, aby kapłan nie wskazał palcem na żadną z nich konkretnie, aby nie odsądził od czci i wiary, odmówił prawa do nazywania się chrześcijanką. Czułem, że stojący na kazalnicy kapłan, ma nad nimi ogromną, hipnotyczną władzę i rozporządza prawem ferowania najsurowszych, potępieńczych wyroków.
– Czy wiecie, co to znaczy być chrześcijaninem? – pytał. Ludzie, którzy dotąd stali zgnębieni i pokorni, teraz poruszyli się, wyczekując, że usłyszą odpowiedź, jakąś radę, receptę czy definicję. – Czy wiecie, co to znaczy? – powtórzył, a czuło się, jak wśród wiernych rośnie napięcie. Nim jednak usłyszeli odpowiedź, odezwała się orkiestra. Zagrzmiały tuby, fagoty, saksofony. Rozległ się ogłuszający łomot i dudnienie bębnów. Kapłan usiadł na stojącym obok fotelu, oparł głowę na ręce, odpoczywał. Orkiestra ucichła i kapłan stanął ponownie na mahoniowej ambonie.
– Być chrześcijaninem – powiedział – to znaczy słyszeć w sobie głos Pana. Słyszeć, jak Pan pyta: Co widzisz, Jeremiaszu?
Po słowie „Pan" wierni zaczęli śpiewać:
O Panie,
Jesteś moim Panem,
O tak,
O tak, tak, tak,
O tak,
Jesteś moim Panem.
Tłum zaczął rytmicznie kołysać się i falować, od podłogi podniosły się kłęby ceglanego kurzu. Potem wszyscy odśpiewali psalm Chwalcie Pana na cymbałach głośnych…
Napięcie nieco osłabło, atmosfera złagodniała i ludzie rozluźnili się, odetchnęli, ale na krótko, bo zaraz kapłan powiedział:
– Ale wy nie możecie usłyszeć głosu Pana. Wasze uszy są zatkane. Wasze oczy nie widzą. Bo jest w was grzech. A grzech czyni was głuchymi i ślepymi.
Zapanowała zupełna cisza. W sali, pełnej siedzących nieruchomo ludzi, poruszali się teraz tylko – ale ostrożnie, niemal na palcach – młodzi, postawni, dobrze zbudowani mężczyźni. Mieli jednakowe ciemne ubrania, białe koszule, czarne krawaty. Wcześniej policzyłem, że było ich dwudziestu. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi jeszcze w bramie prowadzącej na dziedziniec kościoła: sprawdzali, kto przychodzi. Potem, tuż przed nabożeństwem rozeszli się po sali i stanęli przy ławkach w ten sposób, aby każdy z nich mógł obserwować inny sektor świątyni. Obserwować, ingerować, prowadzić. Ich ruchy, ich zachowanie cechowały zupełna dyskrecja i wyraźna stanowczość. Nic z afrykańskiego bałaganu i zwisania, przeciwnie – sprężystość, czujność, sprawność. Panowali nad sytuacją i czuło się, że to właśnie było ich zadaniem.
Po słowach kapłana, że drogę do ideału chrześcijanina blokuje grzech, który w sobie noszą i który niejako przez samo swoje istnienie stale wytwarzają, cisza, jaka zapanowała, miała głębokie uzasadnienie. Ludzie na sali pochodzili ze społeczności Ibo, a tradycyjna religia Ibo, podobnie jak i większości społeczeństw afrykańskich, nie zna pojęcia grzechu. Wiąże się to z innym pojmowaniem winy w teologii chrześcijańskiej i w tradycji afrykańskiej. W tej ostatniej nie istnieje pojęcie zła metafizycznego, abstrakcyjnego, zła samego w sobie. Postępek nabiera cech złego uczynku wtedy, kiedy, po pierwsze – w ogóle zostanie wykryty, a po drugie – kiedy społeczność albo inna osoba uznają go za zły. Przy czym kryterium nie jest tu aksjologiczne, ale praktyczne, konkretne: złe jest to, co wyrządza innym szkodę. Nie istnieją złe intencje (myśli, pragnienia), ponieważ zło nie jest złem, dopóki się nie zmaterializuje, nie przybierze formy czynnej. Istnieją tylko złe uczynki.
Читать дальше