Któregoś dnia przyjechał do sióstr ich krajan z Walencji, Jorge Esteban. Miał w tejże Walencji biuro podróży i jeździł po Afryce Zachodniej, zbierając materiały do reklamówki turystycznej. Jorge był człowiekiem pogodnym, wesołym, energicznym. Typem urodzonego wodzireja. Wszędzie czuł się u siebie, z wszystkimi było mu dobrze. U nas zabawił tylko jeden dzień. Na palące słońce nie zwracał uwagi, skwierczący żar dodawał mu sił. Rozpakował torbę pełną aparatów fotograficznych, obiektywów, filtrów, rolek filmu. Po czym zaczął chodzić po ulicy, rozmawiać z siedzącymi ludźmi, dowcipkować, coś obiecywać. Następnie umieścił na trójnogu swojego canona. Wyjął donośny, piłkarski gwizdek i zaczął gwizdać. Patrzyłem przez okno i nie wierzyłem własnym oczom. Ulica momentalnie zapełniła się ludźmi. W sekundę utworzyli oni wielkie koło i zaczęli tańczyć. Nie wiem, skąd pojawili się malcy. Mieli puste blaszanki, w które teraz uderzali rytmicznie. Rytm zresztą wybijali wszyscy, klaszcząc w dłonie i szurając w tańcu nogami. Ludzie ocknęli się. popłynęła w nich krew, nabrali wigoru. Widać było, jak ten taniec ich bawi, jak cieszą się, że odkryli w sobie życie. Coś zaczęło się dziać na tej ulicy, w ich otoczeniu, w nich samych. Poruszyły się ściany domów, obudziły się cienie. Coraz to ktoś przyłączał się do kręgu tańczących, który rósł, pęczniał i przyspieszał tempo. Zresztą tańczył także tłum gapiów, cała ulica, wszyscy. Kołysały się kolorowe bou-bou, białe galabije, błękitne turbany. Nie ma tu asfaltu ani bruku, więc nad głowami zaraz zaczęły unosić się kłęby pyłu, ciemne, gęste, rozpalone, dławiące, a te obłoki, jak tumany wzniecane przez pożar, przyciągały ludzi z sąsiedztwa, nagle cała dzielnica zaczęła pląsać, podrygiwać, bawić się w samo najgorsze, najgorętsze, mordercze południe!
Bawić się? Nie, tu chodziło o coś innego, o coś więcej, coś wyższego i ważniejszego. Wystarczyło przyjrzeć się twarzom tańczących. Była w nich uwaga, wsłuchanie w hałaśliwy rytm, jaki dzieci wydobywały z blaszanych puszek, skupienie, aby zgadzały się z nim posuwiste pas, kołysanie bioder, przechyły ramion i ruchy głowy. Ale także była w nich determinacja, stanowczość i poczucie wagi tej chwili, w której mogli wyrazić siebie, dać dowód swojej obecności i uczestnictwa. Całymi dniami bezczynni i zbędni, nagle stawali się widoczni, potrzebni i ważni. Istnieli. Tworzyli.
Jorge fotografował. Potrzebował zdjęć, na których ulica afrykańskiego miasta bawi się i tańczy, zachęca i zaprasza. Aż sam już zmęczony skończył i gestem ręki podziękował tancerzom. Stanęli, poprawili ubrania, ocierali pot. Rozmawiali, wymieniali uwagi, śmiali się. Potem zaczęli się rozchodzić, szukać cienia, znikać w domach. Ulica znowu pogrążyła się w nieruchomej, rozżarzonej pustce.
Byłem w Bamako, bo chciałem trafić na wojnę z Tuaregami. Tuaregowie to wieczni tułacze. Czy zresztą można ich tak nazwać? Tułacz to ktoś, kto błąka się po świecie, szukając dla siebie miejsca, domu, ojczyzny. Tuareg ma swój dom i ojczyznę, w której żyje od tysiąca lat – to wnętrze Sahary. Bo jego dom jest inny niż nasz. Nie ma on ścian ani dachu, drzwi ani okien. Wokoło nie ma płotu ni muru, niczego, co grodzi i ogranicza. Wszystkim, co ogranicza, Tuareg gardzi, każdą przegrodę stara się zburzyć, każdą barierę złamać. Jego ojczyzna jest niezmierzona, to tysiące i tysiące kilometrów płonącego piasku i skał, wielka, zdradliwa, jałowa ziemia, której wszyscy się boją i starają ominąć. Granica tej pustynnej ziemi-ojczyzny jest tam, gdzie kończą się Sahara i Sahel, a zaczynają zielone pola osiadłych, wrogich Tuaregom społeczności, ich wioski i domy.
Między jednymi i drugimi od wieków toczą się wojny. Bo często susza na Saharze jest tak wielka, że znikają wszystkie studnie, i wtedy Tuaregowie muszą wędrować z wielbłądami poza pustynię, na zielone obszary, w stronę rzeki Niger i jeziora Czad, aby napoić i nakarmić swoje stada, a przy okazji także zjeść coś samemu.
Osiadli chłopi afrykańscy traktuj ą te wizyty jako inwazję, najazd, agresję, hekatombę. Nienawiść między nimi a Tuaregami jest straszna, jako że ci ostatni nie tylko palą wioski i zagarniają bydło, ale jeszcze zamieniają owych wieśniaków w swoich niewolników. Dla Tuaregów, którzy są jasnoskórymi Berberami, czarni Afrykańczycy są niską i podłą rasą nędznych podludzi. Ci z kolei mają Tuaregów za rozbójników, pasożytów i terrorystów, których – oby na zawsze – pochłonęła wreszcie Sahara. Osiadli Bantu walczyli w tej części Afryki z dwoma kolonializmami: francuskim, narzuconym z zewnątrz, z Europy, przez Paryż, oraz z wewnątrzafrykańskim, „własnym" kolonializmem Tuaregów, istniejącym tu od wieków.
Obie te społeczności, a więc osiadłe, rolnicze ludy Banru i ruchliwi, lotni Tuaregowie, miały zawsze dwie odmienne filozofie. Dla ludzi Bantu źródłem ich siły, a nawet źródłem życia jest ziemia – siedziba przodków. Bantu chowają zmarłych na swoich polach, często w pobliżu domów, a nawet pod podłogą chaty, w której mieszkają. W ten sposób ten, który umarł, w dalszym ciągu, symbolicznie, uczestniczy w egzystencji żywych, czuwa nad nimi, doradza, interweniuje, błogosławi albo wymierza kary. Ziemia plemienna, rodzinna jest nie tylko źródłem utrzymania, ale i wartością świętą, miejscem, z którego człowiek powstał i do którego powróci.
Tuareg – koczownik – człowiek otwartej przestrzeni i bezgranicznych kresów, lisowczyk i kozak Sahary – ma inny stosunek do przodków. Kto umarł – znika z pamięci żywych. Tuaregowie chowaj ą zmarłych na pustyni, w dowolnym miejscu, przestrzegając jednego – aby nigdy tam nie powrócić.
W tej części Afryki między ludźmi Sahary a osiadłymi plemionami Sahelu i zielonej sawanny istniała od wieków wymiana towarowa zwana handlem niemym. Ludzie Sahary sprzedawali sól, dostając w zamian złoto. Tę sól (bezcenny i poszukiwany towar, zwłaszcza w tropiku) przynosili na głowach z wnętrza Sahary czarni niewolnicy Tuaregów i Arabów prawdopodobnie nad rzekę Niger, gdzie dokonywała się cała transakcja: „Gdy Murzyni dojdą już nad wodę, czynią, co następuje – opowiada XV-wieczny kupiec wenecki Alvise da Ca'da Mosto – każdy z nich usypuje z przyniesionej przez siebie soli kopczyk, oznacza go, po czym odchodzą od ustawionych w szereg solnych pagórków i cofają się o pół dnia drogi w tę samą stronę, z której przyszli. Wtedy przybywają ludzie z innego murzyńskiego plemienia, którzy nigdy nikomu się nie pokazują ani z nikim nie rozmawiają: przybywają na dużych łodziach, prawdopodobnie z jakichś wysp, wysiadają na brzeg i ujrzawszy sól, kładą obok każdego kopczyka pewną ilość złota, a następnie wycofują się, pozostawiając i sól, i złoto. Gdy odejdą, wracają ci, którzy sól przynieśli, i jeżeli ilość złota uznają za wystarczającą, zabierają je, pozostawiając sól; jeżeli nie, nie biorą ani złota, ani soli i znowu się wycofują. Wtedy ponownie nadchodzą tamci i zabierają sól z tych kopczyków, przy których nie ma złota; przy innych kładą więcej złota, o ile uznają to za właściwe, albo nie zabierają soli. W ten właśnie sposób prowadzą ze sobą handel, nie widząc się wzajemnie i wcale ze sobą nie rozmawiając. Trwa to już od bardzo dawna, i choć cała ta rzecz wydaje się niewiarygodna, zapewniam was, że jest prawdziwa" (tłum. Joanna Szymanowska).
Czytam tę opowieść weneckiego kupca w autobusie, którym jadę z Bamako do Mopti. – Jedź do Mopti! – poradzili mi znajomi. Może stamtąd dostanę się do Timbuktu, a więc właśnie na ziemię Tuaregów, już na próg Sahary.
Читать дальше