Teraz już się nie boję. Słychać znajomy, spokojny szum pracy silników, nie ma turbulencji i lecimy na wysokości przelotowej. Uspokoił mnie i etanol z lotniska, i głos kapitana Schneidera, i widok uśmiechniętych stewardes, i te same co zawsze minus 55 stopni na zewnątrz samolotu. Gdy coś przez dłuższy jest czas niezmienne, to ulegamy złudzeniu, że tak będzie już do końca. Wyciągnąłem laptopa, mam w słuchawkach muzykę klasyczną. Miły mojemu sercu i moim uszom polski akcent nie tylko Chopin, ale także bardzo współczesny Henryk Mikołaj Górecki ze swoją „Małą Fantazją” w programie audio na transatlantyckich lotach niemieckiej Lufhansy. Piszę do Pani. zastanawiając się nad swoją modlitwą w czasie startu…
Modliłem się ze strachu. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości Religia i religijność bardzo mocno uwarunkowane są strachem. Uważam, że żadna religia by nie powstała, gdyby ludzie się nie bali. I za wszelką cenę nie chcieli przetrwać.
Czy potrzeba i pragnienie przetrwania to główne przyczyny, dla których ludzie wpadli na pomysł boga i religii? Jeśli tak, to religia niewiele różni się od ewolucji. Pozwoli Pani, że pofilozofuję teraz na te tematy. Filozofia i religia stykają się ze sobą w wielu miejscach. Ale także różnią się istotnie od siebie. Pomyłki w religii są bardzo niebezpieczne, podczas gdy pomyłki w filozofii mogą jedynie śmieszyć. Mam na to kilka godzin i pomyślałem, że będąc o dziesięć kilometrów bliżej nieba, porozmawiamy o religii? Możemy prawda?
Czasami zastanawiam się, co było pierwsze: bóg czy potrzeba boga?
Innymi słowy: czy ludzie stworzyli i podporządkowali się religii na podstawie transcendentalnych znaków przysyłanych im „z góry” przez jakiegoś Jahwę, Allaha, Krisznę lub Boga? Czy raczej – na określonym etapie ewolucji człowieka – powstała potrzeba wymyślenia Kogoś takiego, aby zachować gatunek? Wielu nawet ortodoksyjnie ateistycznych naukowców traktujących religię jako jedną z odmian spirytualnego hokus-pokus, przyznaje, że bez boga i religii ludzie, jako gatunek, nie byliby w stanie przetrwać. Ludzie stali się według nich ludźmi między innymi dlatego, że pojawił się jakiś Naczelny Moralny Policjant w postaci boga, który gwizdał i gwiżdże w gwizdek, gdy sprawy wymykają się (człowiekowi) spod kontroli. W ten sposób człowiek nieustannie „upominany” przez boga, stawał się z dzikiego zwierzęcia zwierzęciem moralnym. Pamięta Pani? Rozmawialiśmy już o tym przy okazji naszej dyskusji na temat książki Roberta Wrighta „Moralne zwierzę”.
Historia ludów, plemion i szczepów, które w toku rozwoju ewolucyjnego nie zyskały potrzeby zaistnienia boga, jest historią społeczeństw, które wyginęły w chaosie rozłożonego w czasie grupowego samobójstwa. Idea potrzeby, a nawet konieczności fenomenu boga dla zachowania gatunku jest tym, co łączy stojących na gruncie darwinizmu redukcjonistów i ortodoksyjnych kreacjonistów z naukowymi tytułami akademii teologicznych, którzy z kolei darwinizm traktują jak paranaukowy wymysł sfrustrowanego angielskiego ateisty. Zarzut (jeśli to w ogóle jest zarzut, dla mnie na przykład nie) ateizmu wobec Darwina jest notabene nieprawdziwy. Sam Darwin nigdy za życia nie nazwał się „ateistą”. Był raczej agnostykiem, to znaczy kimś, kto uważa, iż nie ma dostatecznych podstaw, by przyjąć lub zaprzeczyć istnieniu boga.
Mimo zaciętości tej dysputy obie grupy zgadzają się ze sobą co do jednego: bóg był i ciągle jest ludzkości potrzebny. Według kreacjonistów od pierwszej sekundy życia człowieka, którego bóg stworzył na swój „obraz i podobieństwo”, według neodarwinistów (sam Darwin nigdy o tym nie pisał) dopiero od pewnego momentu ewolucji tegoż człowieka. Jeśli tak jest, to według rozumowania ewolucjonistów musi przełożyć się to jakoś na geny w ludzkim DNA. I w tym momencie nasuwa się natychmiast, sam przyznaję, dość prowokacyjne pytanie: czy istnieje zatem gen boga?
Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że wbrew pozorom nie ma w tym pytaniu żadnego uproszczenia i nie ma także w nim nic, co mogłoby obrazić lub urazić ludzi wierzących (do których się zaliczam). Jeżeli bóg istnieje i istniał zawsze, to fakt, że transcendentalność (celowo unikam słowa „religijność”; transcendentalność jest zdolnością człowieka do przyjmowania doświadczeń znajdujących się poza granicami ludzkiego umysłu, a religijność to ekspresja religii, która z kolei jest doktryną definiującą stosunek człowieka do sacrum; bardzo często sacrum utożsamia się z jednym bogiem pojmowanym jako byt transcendentny) ludzką da się związać z obecnością i działaniem pewnego genu lub grupy genów, w żadnym wypadku nie zmieni tego faktu. Istnieje bóg i być może istnieje przyporządkowany mu gen. Jedno nie wyklucza drugiego. Istnienia DNA i genów nie podważa nawet Radio Maryja. Nie może podważać bowiem genetyka jest obecna i uznana w nauczaniu Kościoła, który ze spokojem i bezpośrednio odnosi się do genomu i dziedziczności Pamiętam, jak swego czasu przeczytałem teologiczne opracowanie sygnowane przez Watykan, w którym rozważa się problematykę i interpretację grzechu pierworodnego. Z pewnym radosnym zdumieniem znalazłem tam takie oto zdania:
„Kościół uczy, że przekazywanie grzechu pierworodnego dokonuje się przez zrodzenie. Nie chodzi jednak o dziedziczenie genetyczne: grzech pierworodny nie jest zapisany w ludzkich genach”.
Jeżeli Bóg stworzył człowieka łącznie z DNA w jądrach wszystkich jego komórek, to mógł przecież w swojej mądrości zadbać również o to, żeby zarezerwować sobie swój własny gen. Z drugiej strony jeśli Boga nie ma i został na pewnym etapie rozwoju wymyślony przez ludzi, dla potrzeb ewolucyjnego zachowanie gatunku, to tym bardziej transcendentalność Homo sapiens musi przełożyć się na genetykę i naturalnym jest, że w pewnym momencie pojawi się ktoś, kto będzie chciał zlokalizować ten gen w ludzkim genomie.
Taki ktoś się właśnie pojawił. Jest biologiem molekularnym, nazywa się Dean H. Hamer i twierdzi, że.jeżeli w umyśle ludzkim jest miejsce dla boga, to tym bardziej jest w nim miejsce na pojęcie genu boga”. Dr Hamer jest szefem sekcji struktury i regulacji genów w Laboratorium Biochemii Narodowego Instytutu Raka Stanów Zjednoczonych. Zajmuje się między innymi tym, co mnie od dawna bardzo interesuje: (bio)chemią pożądania. Jego (i dziennikarza Petera Copelanda) kontrowersyjną (nie dla mnie) książkę pt. „The Science of Desire: the Search for the Gay Gene and the Biology of Behavior” (Nauka pożądania: w poszukiwaniu genu homoseksualizmu i biologii zachowań), wyróżnioną w 1994 roku przez prestiżowy „The New York Times”, czytałem dobrych kilka lat temu. Teraz (2004) w USA pojawiła się nowa książka Hamera, jeszcze bardziej „kontrowersyjna”: „The God Gene: How Faith is Hardwired Into Our Genes” (Gen boga: jak wiara jest wbudowana w nasze geny). Przed dziesięcioma laty Hamer zlokalizował „gen homoseksualizmu”, teraz umiejscowił i nazwał „gen boga”. W języku niemieckim jest takie popularne powiedzenie: „Es ist echt ein Hammer”, co w luźnym tłumaczeniu znaczy „to jest naprawdę jak uderzenie młotem”. Dr Hamer uderzył kolejny raz. Nie daje (przynajmniej mnie) o sobie zapomnieć. I stoi za nim nauka, wyniki wieloletnich mozolnych badań oraz bardzo poważna instytucja, która ma w swoich aktach personalnych nazwiska noblistów. Wczoraj nad ranem po powrocie do hotelu z Blue Chicago nie chciałem spać. Najpierw blues, a potem Hamer. Niezwykła noc…
Gdzie jest więc ten gen boga i na czym on polega?
Pomyślałem właśnie, że będę kontynuował ten frapujący temat na ziemi, po wylądowaniu we Frankfurcie. Kapitan Schneider właśnie zapalił sygnał „zapiąć pasy” i ogłosił spokojnym głosem, że przed nami jest obszar turbulencji. Boję się „obszarów turbulencji”. Wyłączę teraz laptopa i postaram się przeczekać te turbulencje. Poprosiłem stewardesę, aby przyniosła mi małą butelkę bordeaux. Geny genami, ale przy winie lęk przed nadchodzącymi turbulencjami daje się przetrwać o wiele łatwiej. Może za to także odpowiada jakiś inny gen…
Читать дальше