To wręcz niewiarygodne, że w życiu jednego człowieka prawie wszystko było nie tak, jak być powinno. Segregacja rasowa, a więc nie ten kolor skóry, bieda, kalectwo i wieloletnie uzależnienie od heroiny. Do tego wszystkiego Pan Bóg dał mu, jak na ironię losu, talent geniusza. Czarna perła zrodzona z łez wylanych przez ślepnącego chłopca i jego matkę. Na marginesie, matka Raya swoją mądrością życiową mogłaby zostawić w tyle niejedną absolwentkę szacownego uniwersytetu. Nie pomoże znaleźć drogi do drzwi ślepnącemu synowi, bo wie, że ten, aby przeżyć, musi ją znaleźć sam. Kalectwo nie usprawiedliwia lęku przed życiem. Trzeba zdobyć się na siłę i nie traktować kalectwa jak ucieczki od rzeczywistości.
Siła charakteru Raya Charlesa była tak wielka, że czasami wydaje się wręcz skrojona na potrzeby filmowej historii. Nie ma rzeczy niemożliwych, nie ma sytuacji, które nie mogą być gorsze od tych – wydawałoby się – już najgorszych. Jest tylko człowiek, który z tym, co dostał od Boga i innych, może zrobić nic albo prawie wszystko.
Wygrana walka z heroiną z punktu widzenia medycyny i specjalistów od uzależnień skazana była na niepowodzenie – na 100 osób wychodzi z niej zaledwie kilka. Za hajem można niespodziewanie zatęsknić i znowu wziąć, nawet po dziesięciu latach. Ray Charles przez następne 40 lat nie sięgnął po nią ani razu. Jest w tym filmie scena, która na pewno by się Panu spodobała. Ciekawe, czy uznałby Pan, że ma walor statystyczno-metodyczny?
Ray Charles miał swój, doskonalony latami, sposób poznawania atrakcyjnej kobiety po przegubach jej dłoni. Brał je w swoje ręce i delikatnie przesuwał po nich palcami. Podobno nigdy się nie pomylił. Mimo że o gustach się nie dyskutuje.
Dzisiaj wybrałam się na „Aviatora” – nominowaną do Oskara w ii kategoriach biografii Teda Hughesa. Niby wszystko w tym filmie w porządku, a jednak jakoś strasznie to płaskie. Świetny Leonardo Di Caprio, a mimo to nie wychodzi się z kina poruszonym. Przez trzy godziny oglądamy wielkiego wizjonera opętanego marzeniami, jakie chodzą po głowie tylko wybranym. Ale w głowie pozostaje jedynie historia pomylonego milionera, któremu przydarzyło się być genialnie uzdolnionym. Tylko. Zastanawiałam się, dlaczego tak się stało? Może dlatego, że reżyser chciał być równie ważny jak bohater filmu? Jest w „Aviatorze” taka scena, W której udręczony swoją manią prześladowczą Hughes najpierw zgodnie z rytuałem pije mleko z butelki, a potem robi do niej siusiu. Scorsese to nie wystarcza, potrzebna jest mu forma i dlatego za chwilę widzimy cały szpaler butelek wypełnionych moczem. Chyba dobrze się stało, że to nie on robił film o Rayu Charlesie.
Film, w którym najważniejszy jest bohater. W przenośni i dosłownie. I to pewnie dlatego z „Aviatora” nie dowiedzieliśmy się niczego o matce Hughesa – zaborczej, patologicznie pochylającej się nad własnym synem. Związanej z nim czymś w rodzaju emocjonalnego kazirodztwa. O jego nieudanych małżeństwach też się nie dowiedzieliśmy. O tym, że już w wieku dziesięciu lat miał na swoim koncie pierwsze wynalazki, że umierał w wieku siedemdziesięciu paru lat w całkowitym odosobnieniu. To takie niehollywoodzkie.
Pozdrawia,
MD
Chicago -Frankfurt, na pokładzie samolotu Lufthansy, niedziela nocą
Małgorzato,
Ray Charles – mówi Pani…
Jestem pewny, że i on bywał, i to nieraz w Blue Chicago. W drodze na lotnisko poprosiłem hinduskiego taksówkarza, żeby zatrzymał się na chwilę przy „sklepie z muzyką „. Kupiłem ostatnią płytę Raya: „Ray Charles: Genius Loves Company”. Jego duety między innymi z Natalie Cole, Norah Jones, Dianą Krall czy Van Morrisonem. Nie mogę się doczekać, aby posłuchać całości przy dobrym winie. Filmu jeszcze niestety nie widziałem. Zbyt rzadko ostatnio wykradam ze swojego harmonogramu czas na kino, Obejrzę natychmiast po wylądowaniu. No, może nie natychmiast, ale w najbliższym czasie. Natychmiast po wylądowaniu muszę pędzić z lotniska do biura.
Mam tyle planów na „po wylądowaniu”. Póki co około godziny temu wsiadłem do samolotu i aby móc posłuchać, i potem zobaczyć Raya, ta podróż musi skończyć się szczęśliwie. Nigdy nie jestem tego pewny…
Siedzę na miejscu 18H w klasie ekonomicznej boeinga Lufthansy. Jesteśmy na tak zwanej wysokości przelotowej. Około dziesięciu kilometrów nad powierzchnią Atlantyku. Na zewnątrz samolotu jest ponoć minus 55 stopni Celsjusza i samolot, w godzinę pokonuje odległość około tysiąca kilometrów. Takie informacje podał właśnie kapitan Schneider. Zawsze przerywam to, co robię akurat, i z uwagą wsłuchuję się w głos kapitana. Obojętnie, jak nazywa się linia lotnicza która wystawiła mój bilet i obojętnie, jakim nazwiskiem przedstawia się kapitan samolotu i tak prawie zawsze mówi to samo. Doskonale wiem, co powie, znam temperaturę na zewnątrz samolotu, wiem, jak szybko lecimy i jak wysoko jesteśmy na tej wysokości przelotowej. Bardziej niż informacje, które przekaże kapitan, interesuje mnie, jakim głosem to powie. Lubię, gdy mówi spokojnym głosem zadowolonego, pewnego siebie człowieka, który zdaje się mieć wszystko pod idealna kontrolą, przekonującym tonem doświadczonego psychoterapeuty. Niepokoję się bardzo, gdy mówi smutnym lub zmęczonym głosem pacjenta tegoż psychoterapeuty. Pojawia się wtedy w mojej głowie zatrważająca myśl, że być może kapitan przechodzi akurat swój najgorszy epizod depresji i nie bardzo zależy mu na życiu. Nie chciałbym – wiem, to zabrzmi dla Pani absurdalnie i histerycznie -umrzeć z powodu nieswojej depresji…
Boję się latać i z drugiej strony nie potrafię sobie wyobrazić swojego życia bez latania samolotami. Tak naprawdę, aby robić to, co robię, nie wolno mi nie latać. Pracuję z zglobalizowanej firmie, która ma swoją radę nadzorczą w Amsterdamie i dyrekcję w pobliżu San Francisco. Jestem w międzynarodowym zespole realizującym poważny projekt na trzech kontynentach, spędzam urlopy na odległych wyspach i ostatnio, w związku z promocją moich książek, często przemieszczam się z Frankfurtu do Polski. Bez samolotów nie mógłbym być o 17.00 w piątek przy komputerze w swoim biurze we Frankfurcie nad Menem, o 23.00 w hotelu w Warszawie i w poniedziałek rano przed 10.00 ponownie w biurze we Frankfurcie. Latać po prostu muszę. Gdyby nie samoloty, nie udałoby mi się bywać w miejscach, w których być powinienem lub w których chcę być. Latam bardzo często i równie często boję się latać. Za każdym razem, gdy siadam na swoim miejscu w samolocie, zdaję sobie sprawę, że oto znalazłem się w bardzo skomplikowanym urządzeniu, które składa się z ponad miliona różnych części i że te ponad milion części powinno działać i współdziałać ze sobą bez zarzutu. Na dodatek samolot, jako skomplikowane urządzenie, nie może obyć się bez specjalistycznych programów komputerowych, a ja, jako informatyk, doskonale wiem, że każdy program komputerowy może stać się zawodny i że to tylko kwestia czasu. Wystarczy, by pojawiły się warunki brzegowe, których nie przewidział programista. Na dodatek, po ii września, w każdym samolocie -jestem tego pewien – nad rzędami siedzeń unosi się duch jakiegoś terrorysty…
Poza tym, gdy siadam na swoim miejscu i przypinam się pasem bezpieczeństwa, za każdym razem mam poczucie częściowej, ale nieodwracalnej utraty kontroli nad własnym losem. Czekam wtedy niecierpliwie, aż znajdziemy się na wysokości przelotowej i kapitan uspokoi mnie swoim głosem. Przedtem staram się uspokajać sam. Najpierw, jeszcze na lotnisku, etanolem zawartym w czerwonym winie, potem modlitwą wymawianą z zamkniętymi oczami w momencie startu. Dzisiaj podczas startu także się modliłem. To, co przed chwilą Pani napisałem o swoim strachu, jest tak naprawdę aktem… odwagi. Mężczyźni, o czym Pani wie lepiej niż ja, słuchając wielu różnych mężczyzn w swoim cyklu „Mistrz i Małgorzata”, rzadko przyznają się kobietom, że czegoś się boją, a innym mężczyznom nie przyznają się w ogóle.
Читать дальше