Wsiadając do samolotu IŁ 62 (już samo to dodawało dramaturgii całemu wydarzeniu, zważywszy na dane dotyczące bezpieczeństwa, a raczej niebezpieczeństwa, tych samolotów) na lotnisku w Warszawie, zostawiłem za sobą Polskę, w której trwał stan wojenny, reglamentowano pieluchy dla niemowlaków, planowano wprowadzenie reglamentacji butów, a na połączenie telefoniczne z „bratnim” Bukaresztem czekało się 48 godzin. Nie wiem, jak długo czekało się wtedy na połączenie z „imperialistycznymi” Stanami Zjednoczonymi. Zakładałem, że trzeba by na to wziąć minimum tydzień urlopu, więc nigdy nie próbowałem.
W domu w Toruniu zostawiłem żonę i trzymiesięczną córkę Joannę. Wiedziałem, że nie zobaczę ich przez cały rok. Nie zobaczę pierwszych kroków mojej córki, nie usłyszę pierwszych wypowiadanych przez nią słów i nie spędzę z nią jej pierwszej Wigilii ani pierwszych urodzin, a po powrocie będę jakimś obcym wujkiem. Nawet gdyby teoretycznie było mnie wtedy stać na zapłacenie horrendalnej sumy za bilety lotnicze dla nich (ponad cztery miesięczne pensje magistra na stanowisku asystenta na uczelni), to i tak rząd Stanów Zjednoczonych nie wydałby im wiz wjazdowych. Z góry zakładał (rząd) – w naszym przypadku zupełnie błędnie – że jeśli pozwoli wyjechać z Polski całej rodzinie, to będzie to podróż w jedną stronę. Dla całej rodziny. A to są już trzy problemy zamiast potencjalnie tylko jednego. Amerykanom w urzędach imigracyjnych wydawało się wtedy, i wydaje się zresztą także dzisiaj, że wiza amerykańska to jak miejscówka w pociągu do raju, do którego przylatuje się samolotem. Albo pracownicy amerykańskiego urzędu imigracyjnego nigdy nie podróżują, albo tak wyprano im mózgi, że przestali myśleć. To drugie jest o wiele bardziej prawdopodobne.
Umówiliśmy się z żoną, że jeśli w telewizji nie powiedzą nic o katastrofie lotniczej samolotu LOT-u, to znaczy, że doleciałem szczęśliwie. Nie wydawało się nam prawdopodobne, że władze PRL-u, pomimo obowiązującej propagandy sukcesu (sukcesem było wtedy przyłapanie obywatela, który pędził bimber i któremu można było za to odebrać „narzędzie przestępstwa”, na przykład telewizor, za którym przechowywał aparaturę), zataję katastrofę i nie poinformuję także o mojej śmierci w dzienniku telewizyjnym. Teraz wydaje się to kabaretową groteską, ale wtedy było to jak najbardziej „na poważnie”. W tamtych czasach dużo śmiesznych rzeczy w Polsce było „na poważnie”, a granica absurdu była przesunięta w kosmos. Sam pamiętam zarządzenie, według którego prawo do kupna bananów miały tylko dzieci oraz w wyjątkowych sytuacjach dorośli, pod warunkiem że przedłożyli sprzedawczyni legitymację cukrzyka.
Dostałem swoje 12-miesięczne „pięć minut”. Jak się ma tylko pięć minut, to trzeba wykorzystać każdą sekundę. Fundacja przelewała na konto bankowe (posiadanie konta bankowego przez obywatela PRL za granicę było wtedy nielegalne, ale – przypominam wszystkim prawnikom – to już przedawnione „przestępstwo”) stypendysty sumę 770 dolarów. Pozornie była to ogromna suma, zważywszy, że w Polsce zarabiałem wtedy miesięcznie odpowiednik około 25 dolarów. Ale to nic nie znaczyło. Na Manhattanie za 770 dolarów nie można było wynajęć nawet najmniejszego mieszkania. Wynająłem pokój poza Manhattanem, około sześciu kilometrów od uniwersytetu, w którym pracowałem, w Queens graniczącym przez rzekę, u stewardesy Pan Amu. Po tygodniu miałem ustalony harmonogram dnia. Zaczynał się o czwartej rano, kończył około pierwszej trzydzieści w nocy. Obejmował poranną (od piątej do dziewiątej) pracę na budowie przy usuwaniu gruzu z budynków przeznaczonych do rozbiórki, robienie doktoratu na uczelni, roznoszenie reklamówek sklepów, kopanie ogródka przy domu stewardesy, korepetycje z 11-letnim synem stewardesy Na uczelnię wędrowałem piechotą (bilet autobusowy w jedną stronę kosztował dolara), w soboty i niedziele, kiedy nie było gruzu do wyniesienia, mogłem spać do szóstej rano i pracować na uczelni do północy. Gdy rok później wracałem z doktoratem do Polski, ważyłem 13 kilogramów mniej, co wspominam teraz z zawistną nostalgią.
W Nowym Jorku pozbyłem się nie tylko kilogramów. Pozbyłem się czegoś, co ciążyło mi o wiele bardziej. Pozbyłem się raz na zawsze skrywanego głęboko kompleksu niższości z tego powodu, że urodziłem się i kształciłem w kraju, któremu z racji systemu politycznego odbierano znaczenie. To była właśnie ta moja „inicjacja”. Zrozumiałem, że nie jestem gorszy tylko dlatego, że jestem z „trzecioligowej” informatycznej Polski. Pisałem lepsze programy komputerowe niż moi koledzy urodzeni i wykształceni w USA (jeśli ma się jeden komputer na jedną uczelnię, a nie na jedno biurko, to trzeba się bardziej starać), moje referaty wygłaszane w trakcie seminariów nie były gorsze niż referaty innych, mimo iż oni nie musieli, przygotowując swoje referaty, wynosić ton gruzu na plecach i mogli spać „regulaminowe” osiem godzin na dobę. Prócz tego, że musiałem oszczędzać na bilecie autobusowym i nie miałem nigdy w życiu karty kredytowej, nie różniłem się od nich. Uczyliśmy się z tych samych podręczników, mieliśmy takie same mózgi, nie rozumieliśmy tych samych rzeczy i zachwycały nas te same pomysły Tam, w Nowym Jorku przekonałem się, że nie jestem z gorszej części świata tylko dlatego, że nie działają tam telefony, a ze względów „bezpieczeństwa państwa” broni się naukowcom dostępu do kserografu.
Poza tym obiecałem sobie wtedy, że przyjdzie taki czas, że z domu stewardesy, u której wynajmowałem pokój, nie będę iść pieszo, tylko przyjadę na ten uniwersytet taksówką. Dzisiaj zamówiłem taksówkę. Pojechałem. Wysiadając, czułem tylko swoją starość i było mi cholernie smutno.
Pozdrawiam,
JLW
PS Mam ostatnio wrażenie, że wszyscy „pochylają się” nad Nowym Jorkiem. Po 11 września stało się to bardzo modne. Szczególnie w mediach, a szczególnie w polskich mediach. Nawet ci, którzy nigdy nie widzieli wież WTC, piszą o nich tak, jakby spędzili dzieciństwo na Manhattanie i chodzili do przedszkola w pobliżu WTC (dla zainteresowanych: najbliższe przedszkole jest daleko od Ground Zero, dopiero w Greenwich Village i czesne w nim jest porównywalne z czesnym w Harvard University). Dlatego dzisiaj nie chcę dokładać się swoimi opowieściami do martyrologii ii września. Chcę tylko Pani powiedzieć, że Nowy Jork to nie jest żadne „zranione miasto, które nie podniosło się do dzisiaj z kolan”, jak wyczytałem ostatnio w polskim bulwarowym dzienniku. Nowy Jork stoi dumnie na obu nogach. Najlepiej widać to na twarzach ludzi, którzy przychodzą w pobliże Ground Zero. Byłem tam dzisiaj wieczorem. Nowy Jork ma wprawdzie bliznę na twarzy, ale takie blizny rzadko są powodem do wstydu. To piękna blizna…
PPS Pytanie #7: Jaki okres w swoim życiu uważa Pani za najważniejszy?
Ma Pan rację, najgorsze, co może się nam w życiu przydarzyć, to upokarzające poczucie niższości. Z tego się rodzę same nieszczęścia Jestem gorsza. Nawet nie idzie o kompleksy, które naprawdę mogę nam wiele spraw pokomplikować i sprawić, że lepiej lub gorzej ułożymy sobie życie. Tu idzie o głębokie przeświadczenie, że przez tę naszą gorszość (taki nowy przymiotnik, może być?), psychiczną ułomność i intelektualną podrzędność wielu ważnych spraw i pewnych emocji nigdy nie doświadczymy. Pamiętam spotkanie z młodymi Niemcami z Hamburga. Lata 70. Byłam dla nich niewątpliwą atrakcją zza Odry. Wanda, co nie chciała Niemca. Jak się okazało po latach – do czasu. Spędzałam, zwłaszcza z jednym z nich, wiele czasu, ale mój zachwyt dla jego nieprzeciętnej aryjskiej urody rósł wprost proporcjonalnie do rozczarowania, jakie wzbudzał we mnie nie tyle swoją niewiedzą, co nazwijmy to niedoinformowaniem. Charakterystycznym luzem Świat zewnętrzny, począwszy od polityki, a na showbiznesie skończywszy, był mu potrzebny o tyle, o ile w danej chwili się nad nim pochylał. Nie, nie, z pewnością nie był wychowanym w kapitalistycznym ciepełku kretynem. Chociaż trzeba przyznać, że kapitalizm nie szczędził mu dóbr. Nie miał jednak żadnego dyskomfortu z tego powodu, że nie znał życiorysu Sartre'a i nie wiedział, że Simone de Beauvoir prała mu koszule. Tylko czasami najwyraźniej zaskoczony pytał, skąd o tym wiem i po co mi ta wiedza. Gdy ja z konsekwencją (w uszach brzmiało mi gierkowskie pomożecie) wystawiałam dobre świadectwo socjalistycznej edukacji, wyrzucając z siebie przy każdej okazji z szybkością karabinu maszynowego nazwiska, daty i zjawiska, moi niemieccy koledzy kiwali z uznaniem głowami. Dziś jestem pewna, że ani przez moment nie przychodziło im do głowy, żeby z tego powodu mieć poczucie, że są dziećmi gorszego Boga.
Читать дальше