Cóż to pan J. mówił wtedy o Kleiście?
Chłopiec w mundurze pruskiego oficera, o oczach, w których – żarzyło się szaleństwo? Zapewne, ale barwa tego szaleństwa była zupełnie inna, pełna powagi i mocy, chociaż i w niej czaiła się śmierć. Z fotografii rozłożonych na stole, przy którym siedzieli, patrzyły powykrzywiane twarze starzejącego się mężczyzny – któremu wszystko wymykało się z rąk i staczało w grymas? Może gdyby malarz był młodszy? Może wtedy byłoby to do zniesienia? Ale Hanemann pomyślał z niechęcią, że malarz przekroczył niewidzialną granicę, za którą jest już tylko rozkład. Kleist tego nie zrobił. Wiedział, że błąd tkwi w samej głębokości czasu, że po tamtej stronie traci się wszystko…
Obojętnie przyglądał się twarzy tańcującej na ciemnych fotografiach. Pomyślał, że starość jest straszna i że nic jej nie może zbawić, chociaż mężczyzna, na którego patrzył, wcale nie był taki stary. Ale w jakim momencie się to zaczyna? Pan J. mruczał: „To był świetny facet. Bajecznie uzdolniony, chociaż niektórzy mówili, że coś go wykręca, pcha w dziwactwo. Ale niech każdy z nich zrobi chociaż część z tego, co on…”
Lecz Hanemann, słuchając tych pochwał, nagle pomyślał o dziewczynie, która tam, na wschodnich bagnach, wygrzebywała palcami płytki grób. Pomyślał właśnie o niej, o drobnej, jasnowłosej dziewczynie, która wsiadła do pociągu jadącego na wschód, a potem szła razem z malarzem przez łąkę pod wielkie drzewo i łykała razem z nim te garście tabletek, krztusiła się, ale połykała, chociaż wcale nie chciała umierać. On ją w to wciągnął tą swoją twarzą klejoną z żywego wosku? Ale jak wyglądała jego twarz wtedy, w tamtej chwili, gdy podawał jej kubek z luminalem, a sam wyjmował brzytwę ze skórzanego etui?
„Nie zasypiaj przede mną, nie zostawiaj mnie samego”?
Pan J., śmiejąc się, opowiadał o swojej wizycie w mieszkaniu na Brackiej, ale Hanemann nagle zapytał: „Jak ona miała na imię?” Pan J. w pierwszej chwili nie zrozumiał. „Kto? Ach, ona…” Przecież wtedy, gdy obce armie zalewały Polskę, ważne było to, co stało się z malarzem, a nie ta kobieta…
Hanemann jednak powtórzył pytanie. Chciał wiedzieć co się stało właśnie z nią, kim ona jest teraz, co robi, jak to wszystko zniosła. Bo przecież – to było niespodziewane odkrycie – oni, tu na Grottgera 17, w pokoju pełnym słońca, rozmawiają sobie o malarzu, który zginął na wschodnich bagnach, przerzucają jego zbrązowiałe fotografie, a ona jest żywa, coś mówi, idzie gdzieś ulicą… Ale pan J. wiedział niewiele. Trochę słyszał od różnych osób z Warszawy, trochę widział na własne oczy, lecz ile z tego, co o niej mówiono, było prawdą?
Po rym jak znaleziono ją pod wielkim drzewem, leżała nieprzytomna parę dni. Z całej wsi zbiegli się ludzie. Krzyki, nawoływania, kroki. „Pan, Poliak, smiert sobie zrobił”. Byli dobrzy, przynosili jajka i ser, ktoś dał jej nawet małą poduszkę wyszywaną w zielone listki. Była młodsza od niego o siedemnaście lat. Mówili szeptem: „Dziwny ojciec, co córkę chciał zabić”. Gdy wróciła do miasta, zajęli się nią znajomi malarza, pisała na maszynie, porządkowała papiery. Potem, po powstaniu, trafiła do obozu w głębi Niemiec. Tam znalazła ją siostra. Kiedy weszła do baraku, zobaczyła ją na pryczy. Siedziała na pryczy próbując kawałkiem szkła przeciąć sobie żyły. Gdy wyrwała jej szkło z ręki, broniła się krzycząc: Jak mógł wtedy tak ją zostawić! Przecież znał się na truciznach! Przecież to nie był wcale przypadek, że ocalała! To on, to była jego wina, kochał ją, więc dał tylko tyle, by zasnęła, by mógł ze sobą spokojnie skończyć, by mu nie przeszkadzała. Zostawił ją samą. Nie mogła mu tego darować. Przeklinała. Musiały ją związać, żeby nic sobie nie zrobiła. Leżała na pryczy z zamkniętymi oczami. Nie płakała. Tylko zaciśnięte usta.
Przeżyła obóz, nie miała jednak dokąd wracać. W mieście spaliło się wszystko. Tułała się po cudzych mieszkaniach. Pojechała do małego miasta w górach, gdzie było jeszcze trochę ludzi, którzy go pamiętali. Była wciąż jeszcze młoda, ale nie mogła patrzeć na mężczyzn. Potem zaczęły się bóle. Odklejenie siatkówki. Głowa. Pracowała w sanatorium, milcząca, obca, z nikim bliżej. Nikt nie wiedział, że to właśnie ona jest dziewczyną tamtego. Czasami tylko mówiła, że czeka, „aż się wypełni”. Godzinami, do utraty sił, błądziła po górskich drogach. „Nie żyję” – szeptała do siebie. Kiedyś ktoś o niej powiedział: „Szuka śmierci, nie mogąc znaleźć życia”. Nie znosiła ludzi. Nie mogła znieść ich widoku. Wybuchała gniewem z byle powodu, drażnił ją najmniejszy powiew wiatru. Jak otwarta rana, a powietrze – jak sól. I cały czas uważała się za jego żonę. Przecież wtedy, tam, pod tamtym drzewem, dali sobie ślub, księża takie rzeczy uznają. Swoje małe mieszkanie nazywała „grobowcem”. Nawet gdy chorowała, nie kładła się do łóżka w dzień, tylko okryta kożuchem czuwała w fotelu. Bała się zasnąć, czuła się wtedy tak, jakby była w trumnie. Nie mogła sobie wybaczyć, że zgodziła się na tamto. Że nie potrafiła go powstrzymać. Ciągle myślała o tamtej chwili, kiedy obudziła się i upadła na niego, martwego, we krwi. Swoje listy podpisywała jego nazwiskiem. Dużymi literami. I jeszcze podkreślała. Drwiono z niej, ale chciała, żeby wszyscy wiedzieli, kim jest. Wszędzie przedstawiała się jako jego żona, choć przecież wiedziała, że jego prawdziwa żona wciąż jeszcze żyje. Pracowała w biurze, ale zaczęła się ubierać tak jak kobiety, którymi się otaczał. Dziwne powłóczyste suknie, naszyjniki, na głowie duży czarny beret, taki sam jak jego, na rękach bardzo szerokie srebrne bransolety. Śmiano się po cichu: „mankiety”. Mówiono, że zakrywa nimi numery wytatuowane w obozie i blizny po brzytwie… Kiedy z kimś rozmawiała, zawsze mówiła „my”. Znaczyło to: ja i on, ten, który zginął na bagnach…
Pan J. mówił o dziewczynie malarza z niechęcią. Pewnie, że wszystko to było bardzo smutne, bardzo bolesne, przygnębiające, ale mało to zdarza się podobnych historii? Prawdziwie ważny był malarz, ta kobieta wplątała się w coś, co ją przerastało, więc powinna pozostać w tle. Dla pana J. była tylko źródłem informacji o tamtej śmierci, niczym więcej. Oczywiście współczuł jej, ale drażniła go swoją natarczywą nerwowością, niepokojem, nagłymi wybuchami. Czy można się dziwić, że z ulgą opuszczał tamto małe mieszkanie zastawione kartonowymi portretami drobnej, uczesanej na pazia, jasnowłosej dziewczyny o dużych oczach?
Lecz Hanemann nie mógł zebrać myśli. Pamiętał ostatnie słowa malarza, teraz jednak nie mógł się uwolnić od obrazu dziewczyny, przecinającej sobie żyły kawałkiem szkła, która przeklinała malarza za to, że ją oszukał i odszedł sam. I jeszcze te „mankiety”, ludzki śmiech, drwiny…
Lęk – jakby dotknął czegoś…
Przychylność i nieprzychylność losu. Wspólna śmierć Kleista i Henrietty nad Wannsee wydała mu się darem, który ominął tych dwoje, umierających tam, na wschodnich bagnach. I że to spada samo. Niezasłużone. Niesprawiedliwe. Bo jaki miało sens to, że ona przeżyła? Że teraz żyje? Czy mogła być większa krzywda? Spłoszony, pełen gorzkiej wrogości, zanurzał się w świetliste obrazy, które łagodziły niepokój serca, choć kryły w sobie ból: sine jezioro, czerwone klony, łąka, biały obrus na trawie, dwa pistolety przy kieliszkach z winem i złota ścieżka, wspinająca się na obłoki… Jakby oglądał litografię z Caspara Davida Friedricha.
Читать дальше