zachować się wobec takiego splątania, w którym płacz mieszał się z gorzkim, piekącym chichotem, ze złymi błyskami czyichś oczu; byłem zupełnie sam, opuszczony, upokorzony, zraniony; klęcząc na protestanckim klęczniku, bezgłośnie poruszałem wargami: „Dlaczego?” Nie rozumiałem. Nienawiść? Nie, wcale nie czułem nienawiści do księdza Romana (może trochę na początku…), bo przecież czy tylko mnie dotknęło to coś, co drwiło z nas obu, bawiąc się moją bezsilnością i jego niewiedzą? Obaj byliśmy niewinni, a jednak obaj zostaliśmy ukarani; czyż nie wiedziałem, że gdy tylko ksiądz Roman dowie się, jak rzeczy wyglądały naprawdę, po tym wszystkim, co ze mną wyprawiał, poczuje się bardzo głupio?
Lecz gdy fala żalu i goryczy wezbrała mgłą łez, które przesłoniły mi na moment surowy zarys krzyża z maleńką tabliczką „INRI”, uderzeniem pięścią w pulpit klęcznika przywołałem stare, dobre zaklęcie. „O, nie! Niedoczekanie!” Nie, nie myślałem o zemście (bo na kim właściwie?), raczej zdumiała mnie linia samego zdarzenia, w którym nie mogłem dopatrzyć się żadnego sensu, a cóż dopiero wyraźnej logiki winy, kary i nagrody (przez moment usłyszałem w sobie złe pytanie: „A jeśli ten święty impet, który cię tak poniósł przeciw tamtym, wziął się właśnie stąd, że oni naprawdę byli słabsi?” – ale oddaliłem tę myśl jako niedorzeczną). Nie mogłem się pozbierać. Patrząc na czarny krzyż, szukałem podobieństw, które włączałyby moją przygodę w rozumny świat dorosłych, mądry świat św. Szczepana, jeziora Genezaret, ucieczki do Egiptu, płonącej Sodomy, i coś się we mnie otwierało, powoli, opornie, coś jeszcze niejasnego, kruchego i bolesnego, co nakazywało, bym patrzył inaczej niż dotąd na dziwną – jak myślałem – ostrożność, z jaką Hanemann układał morskie muszle z dalekiej Japonii, na czułą ostrożność, z jaką polerował srebro, na uważne prowadzenie pióra po kartce papieru czy mycie listków geranium płócienną szmatką umoczoną w wodzie. Wszystkie te gesty – które dotąd wydawały mi się zawstydzająco niemęskie i trochę niedorzeczne – naraz nabrały niepokojącej powagi, o której pomyślałem z lękiem.
Potem brzęk, stuknięcie, spojrzałem w okno…
Adam? Tutaj? Zwariował! A ksiądz Roman? – ale nie! za szybą zmrużone oczy, usta wykrzywione w niewinnym uśmiechu, ciemne od słońca policzki. Wspiął się na parapet po kratce porośniętej dzikim winem, które pod ścianą domu parafialnego zasadziła jeszcze żona pastora Knabbe i z policzkiem przyciśniętym do szyby daje mi jakieś znaki!
Odczekałem, aż zniknął za szybą, otworzyłem okno, zawahałem się, lecz już po chwili, ostrożnie – by nie porwać gałązek dzikiego wina, na które zawsze lubiłem patrzeć, gdy wracaliśmy co niedzielę od Cystersów – zsunąłem się za nim do ogrodu.
Krztusząc się ze śmiechu pognaliśmy przez agresty i porzeczki w stronę drucianego ogrodzenia, pod którym leżały ogromne dynie, jeden skok, drut zabrzęczał i już pędziliśmy łąką koło liceum, zostawiając za sobą kościół Cystersów, którego szpiczasta wieża rzucała długi cień na łąkę, a potem przez podwórze pod siódemką, przez grządki i po piaszczystej skarpie wypłukanej przez deszcze wbiegliśmy do lasu między bukowe pnie. Zdyszani, objęci ramionami, szczęśliwi, że wszystko już za nami, potoczyliśmy się po ziemi, ni to walcząc ze sobą, ni to tarzając się w suchych liściach.
A potem, roztrącając butami liście, ruszyliśmy przez wzgórza za pierwszym dworem, potem w lewo, przez las, pod górę, między wysokie buki i sosny, tak by nie natrafić po drodze ani na pościg z plebanii, ani na Mentena i Butrego, którzy – wiedzieliśmy dobrze – nie darują nam tego, co nie mogło być darowane. Adam pochylił głowę, spojrzał na mnie burzowym wzrokiem księdza Romana, policzki mu wezbrały, ściemniały piękną purpurą i wreszcie po paru chwilach z warg wybuchło bezgłośne oburzenie: „Bić ułomnego?! Uło-mne-go?!” Cały lęk nagle rozwiewał się, śmiałem się do utraty tchu, tak było to wszystko dzikie i boleśnie zabawne… Gdy zaś nasze serca uspokoiły się, a kroki wyrównały, Adam ruchami palców i dłoni, lekkimi jak rysunek japońskim piórkiem, zaczął kreślić w powietrzu obraz tego, co się nam przydarzyło przed godziną tam, pod żywopłotem. Znów więc jastrzębia dłoń księdza Romana uniosła mnie w stronę domu parafialnego – zimna i parząca, znów z przyciskiem posadziła w dębowej ławce z gotyckimi cyframi, a gdy tak znów siedziałem w czarnej ławce naprzeciwko krucyfiksu, nagle czerwony ze wstydu rzucałem się na Adama z pięściami – bo w jego naśladowaniu moich gestów… bo on, naśladując moje gesty, składał ręce w żarliwej modlitwie! Tłukłem go zaciśniętymi pięściami, uszy pality, bo wtedy tam, w pustej sali parafialnej, nie tylko dumnie syczałem: „O, niedoczekanie!”, wtedy tam, w jakiejś chwili, z pochyloną głową zacząłem szeptać: „…któryś jest w niebie jako i na ziemi, chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj… i nie wódź nas na pokuszenie teraz i w godzinę śmierci naszej… i odpuść nam nasze winy…” Więc on wyczuł to we mnie, więc wypatrzył zza szyby? Jego ciemna od słońca twarz, lepiąca delikatnymi drgnieniami ścięgien obrazy mojego bólu, lęku i radości, układała opowieść o modlącym się chłopcu, którego oczy pokornie wpatrzone w czarny krzyż… O, tortury!
O, jak dobrze, że ta opowieść już się kończyła! Zdyszany, rozgrzany szamotaniną, ze świeżymi zadrapaniami na ramionach i z piekącą skórą na kolanach – bo walcząc potoczyliśmy się w jałowce – czułem w sobie pustkę lekką i krzepiącą, która wypełniła mnie jak oddech – rzeźwy i odurzający. Pewnie nie było to dobre, ale chyba lepsze od tego, co miałem za sobą. On zaś zatrzymał się na ścieżce, pokrytej ciepłym igliwiem, i może po to, by odwlec jeszcze choćby na parę chwil nasz powrót na ulicę Grottgera, której domy prześwitywały już w dole za drzewami, zaczął po kolei rysować w powietrzu przeźroczyste sylwetki znajomych i sąsiadów, jedną po drugiej, bawiąc się przy tym samą zręcznością palców! Więc najpierw strzyżenie żywopłotu pod czternastką przez pana W., potem trzepanie puchowej kołdry przez panią Wardoń, potem wchodzenie pana J. na piętro do Hanemanna… Parę ruchów ciemnych dłoni, przechylenie szyi i oto synowie pana S. z rozmachem rzucają żelaznym prętem, krzesząc na kamiennej jezdni niebieskawe iskry… Potem cofnięcie podbródka, uniesienie brwi, zgarbienie karku – i już pan C. spod dwunastki powoli wychodzi o siódmej do pracy w fabryce „Daol”, ostrożnie domykając za sobą furtkę. Aż mi się ręce same podrywały do tego bezgłośnego tańca dłoni z taką niedbałą łatwością obrysowujących w powietrzu kontur cudzego życia. I powtarzałem, i starałem się powtórzyć każdy jego ruch, by wychwycić ten jeden jedyny, w którym streszczało się całe podobieństwo! Och, żeby tak mówić setką języków, mieć sto dusz, sto głosów – ptasich, ludzkich, młodych, starych, dawnych, nowych, męskich i kobiecych! I tak, zatracając się w naśladowaniu, rozbestwieni bezkarnością udawania dorosłych, którzy nie mogli się bronić, rozbawieni ucieczką z pułapki, w którą nas coś wtrąciło przed godziną, rozradowani grą przeistoczeń, która obdarowywała nas złą, ciemną radością, wolni, z głowami zadartymi w niebo, jakbyśmy stając się kimś, kim nie jesteśmy, czuli na sobie karcące spojrzenie Boga, spoglądającego z wysoka na bukowe lasy za Katedrą, na Oliwę, na plażę i zatokę, zataczaliśmy się wśród drzew, a z nami, ścieżką pod ruchliwym, szumiącym listowiem buków i sosen, wędrowały cienie ludzi, których znaliśmy; kruche, utkane z wiatru, bezbronne cienie, które wyginały się w przesadnych ukłonach, witały uniesieniem kapelusza, podawały sobie rękę, groziły palcem, dziesiątki cieni z ulicy Grottgera szły z nami po suchych bukowych liściach, mieszając się z naszymi cieniami, tak jakby chciały być bardziej żywe od naszych ciał. Z jaką zapamiętałą giętkością tańczyły na ścieżce, umykając nam spod stóp! I chwilami już nie bardzo wiedziałem, kto jest prawdziwszy: czy my, żywi, cieleśni, wspinający się ze wzgórza na wzgórze, czy ci tutaj – wyłowieni palcami ze słonecznego światła, sprowadzeni do jednego gestu, do jednego grymasu, który ich na moment obdarzał chwiejnym istnieniem, a potem z lekką, obojętną radością rozwiewał w nicość, bo może już wtedy, tam, na wzgórzach, było wiadome, było już przesądzone, że pamięć – jeśli w ogóle zostanie jakaś pamięć po ulicy Grottgera – przechowa ich tylko takimi, jakimi ich widzę teraz, tu, przed nami, na ścieżce zasypanej ciepłym rudym igliwiem, w słońcu przesianym przez ruchliwe liście, w szumie sosen i buków. Więc zachwycony i oburzony, poddawałem się tej grze przeistoczeń – może trochę mściwej, może raniącej – która cieszyła mnie i trochę przerażała, a on z miękkim okrucieństwem szminko-wał każdą twarz, którą wyłowił z powietrza, pokrywał policzki bielidłem, purpurowił usta, czernił brwi, a potem paroma niedbałymi pociągnięciami rysował wiotką łzę pod okiem, by na czyichś wąskich wargach zawiesić wieczny grymas bolesnego uśmiechu, w którym odnajdywaliśmy się ze złą, radosną, łapczywą, nieufną ciekawością cudzego życia…
Читать дальше