Właśnie wtedy, wracając Friedrichstrasse na stację metra, Hanemann pomyślał po raz pierwszy o ludziach niemych. Trochę go to zdziwiło, ale przecież – tak! – ilekroć widział w kawiarni, na dworcu, w pociągu dziewczynę czy chłopca, którzy bezgłośnie rozprawiali ruchami rąk, tylekroć podziwiał precyzyjne trzepotanie mówiących dłoni, które – tak mu się zdawało – potrafiły wyrazić wszystko. Mógł na to patrzeć i patrzeć, choć udawał – tak jak wszyscy – że nie patrzy, bo przecież nie wypadało. I ta sprzeczność: Przecież wiedział, że świat, w którym żyją, jest ubogi, sprowadzony do kilku prostych pojęć, a jednak nie mógł się uwolnić od wrażenia, że Bóg obdarował ich czymś, co jemu zostało odjęte. Jakże to tak? Jak pogodzić ciasnotę ciszy, w której są zamknięci, z dziwnym otwarciem? Bezbronność i bezradność z błyskotliwą precyzją ruchu? Raz wydawali mu się żałosni w swojej nędzy, raz górowali nad hałaśliwym tłumem idącym pod lampionami wielkiej ulicy – milczący, a jednak pełni rozgwaru niesłyszalnych słów. Chodził na wykłady Petersena, chciał nauczyć się wszystkich tych stuleń, zwinięć, rozkwitnięć palców, by zajrzeć na „ich” stronę. A potem? Wciąż pamiętał wrześniowy wieczór, kiedy to wracając z Kolegium Emaus, na stacji metra Bellevue podszedł do dwóch dziewcząt i po raz pierwszy coś „powiedział” paroma ruchami dłoni, a one mu odpowiedziały szybkim migowaniem. To było zabawne i bardzo piękne, tak podejść z odrobiną lęku, czy się uda, „powiedzieć” coś, zrozumieć odpowiedź i widzieć
te wszystkie ukradkowe, spłoszone spojrzenia przechodniów, którzy rzucali okiem zza gazet, spod kapeluszy, udając, że nie patrzą. Pewnie wzięli go – pochwalił się nazajutrz Augustowi z żartobliwą dumą – za jednego z „tamtych”. I bardzo dobrze! Kiedy Hanka wprowadziła Adama do pokoju na piętrze, chłopiec ukłonił się niedbale, jakby powstrzymywał się przed zrobieniem nieprzyzwoitego gestu, ale ona patrzyła na niego z zachwytem. Hanemann uśmiechnął się. Byli nawet trochę podobni do siebie. Posadził chłopca przy biurku, rozłożył dużą kartkę z wzorami układu palców dla wszystkich liter (Mama przyniosła ją z Akademii od doktora Michejdy), na biurku ustawił małe lustro, usiadł koło Adama i tak siedząc obok siebie zaczęli układać palce według tego, co było na rysunkach. Hanka usiadła pod oknem i nie spuszczała z nich oczu. Adam powtarzał znaki z ironicznym, trochę obraźliwym uśmieszkiem i już po paru chwilach cieszył się samym ruchem palców, które z łatwością lepiły w powietrzu dowolną literę. Hanemann zaczął od imienia „Adam”. Poszło to tak szybko, że zapytał: „Uczyłeś się tego?”. Adam tylko się skrzywił. Przy niektórych literach tracił jednak płynność, musiał patrzeć na rysunkowy wzór, ale wtedy, zniecierpliwiony, od razu zaczynał własnymi gestami malować całą opowieść. A przy tym to podrzucanie ramion, wyginanie warg, mrużenie oczu – taniec twarzy, śpiew rąk – było tak niewymuszone i zaraźliwe, że siedząc na otomanie – ja i Hanka – mimowolnie dołączaliśmy do trzepotania drobnych dłoni. Gdy zaś Hanemann wychodził na chwilę z pokoju, Adam wysunąwszy się zza biurka, paroma gestami, przechyleniem głowy, przegięciem szyi, uniesieniem brwi, stwarzał sylwetkę swego nauczyciela. Hanka zrywała się z otomany oburzona: „Adam, nie małpuj!”. Ale oburzenie rozpływało się natychmiast w uśmiechu, takie to wszystko było zabawne i dobrze podpatrzone. Każdy ruch. Udawanie zamyślenia. Podpieranie czoła. Zakładanie nogi za nogę. Przygładzanie włosów. Hanka trzepała go po grzbiecie, ale wymknąwszy się spod uniesionej ręki uciekał za biurko, zastawiając się fotelem. A potem porywał z wieszaka kapelusz Hanemanna, nasadzał krzywo na głowę i rzucał się na fotel, by zastygnąć w pozie myśliciela. Hanemann stawał w drzwiach, wołając: „Panie Hanemann, w kapeluszu nie siedzi się przy stole!”. Adam oddawał mu kapelusz, skłoniwszy się nisko, a Hanemann tarmosił mu włosy – lekkim, łagodnym, łobuzerskim gestem.
Dopiero później zauważyłem, że takim samym gestem Hanka zwykle wzburzała nam czuprynę. Ona też chyba to spostrzegła, bo oczy jej się zmrużyły w drwiącym uśmiechu. Teraz lubiła patrzeć na tego wysokiego mężczyznę o dużych jasnych dłoniach, który pochylał się nad chłopcem, ostrożnie i czule pomagając mu ułożyć palce przy trudniejszych literach. Był tak niepodobny do tamtego poważnego mężczyzny, którego tyle razy mijała na ścieżce. Trochę się nawet wstydziła, że wtedy, na schodach, podniosła rękę i głupio krzyczała. Lecz kiedy Hanemann powiedział: „Pani Hanko, niechże pani usiądzie tu bliżej. Będzie pani łatwiej”, usiadła obok Adama i zaczęła robić to samo, co oni, choć troszkę ją to krępowało – takie wyginanie rąk i przyglądanie się sobie w lustrze. Mówiła, patrząc na własne odbicie: „No zupełnie nie wiem, jak ułożyć te palce”. Hanemann brał ją za rękę i układał dłoń w kształt litery „R”. Zginał palec serdeczny, potem mały, dopełniał pochylonym kciukiem, ale mały palec nie chciał się trzymać, odskakiwał od dłoni, więc cierpliwie powtarzali wszystko od początku: „Niech pani teraz popatrzy w lustro. O, to powinno wyglądać tak. Widzi pani?”
Pewnie, że widziała, tylko co z tego? Palec wciąż nie chciał siedzieć tam, gdzie powinien. Przygryzając wargę dociskała go do dłoni. „Tak może być?” Hanemann zaglądał w lustro: „Tylko niech pani nie puszcza kciuka”. Adam krztusił się ze śmiechu, ja też nie mogłem wytrzymać. Och, ci głupi dorośli!
Potem lustro było już mniej potrzebne. Hanemann siadał naprzeciw Adama i „mówili” do siebie szybkim palcowaniem. Adam czytał bez trudu z ruchu warg, ale Hanka nie bardzo, Hanemann sadzał ją więc przed sobą i powolutku, bezgłośnym szeptem, starannie układając usta przy każdej głosce, mówił: „Niech pani nie wstaje”. Hanka odpowiadała palcami, dokładnie rysując w powietrzu każdą kolejną literę: „D-o-b-r-z-e”. I wybuchała śmiechem. A ich kolana stykały się na moment. Adam wtórował spod okna tej grze odbić, jak lustro powtarzając ruchy dłoni, którymi Hanka chciała złowić słowa i przerzucić je z powrotem do Hanemanna.
Ale z Adamem były też i zmartwienia. Potrafił wybiec na deszcz i spacerując po ścieżce z niewidzialnym parasolem w wyciągniętej ręce, przemoknięty do nitki, kołysał biodrami tak, jak to robiła pani W., naśladował niedzielne maszerowanie pana Borunia do kościoła Cystersów, wyjmował z ust niewidzialne gwoździe tak, jak to robił pan Orzechowski i giętkimi stuknięciami przybijał coś do niewidzialnej ściany z szumiących kropel, przejrzystej i lekkiej, która wyrosła pośrodku ogrodu, podświetlona tęczującym migotaniem popołudniowego słońca, a wszystkie te gesty, staranne i nonszalanckie, były tak dokładnym odbiciem gestów naszych sąsiadów…
Och, być kimś innym, niż się jest… Wybiegałem przed dom, dołączając do tej złej, zachwycającej gry, krzyczałem coś z twarzą uniesioną ku niebu, czułem, jak po powiekach spływają mi ciepłe krople sierpniowego deszczu, braliśmy się za ramiona i tańczyliśmy w kałużach, rozpryskując piętami brązową wodę – mocno, i jeszcze raz, i jeszcze raz! – aż okno w kuchni otwierało się i Hanka, grożąc umączoną pięścią, wołała: „Czy wy nie możecie przestać? Co za duch was opętał? Przecież wszyscy się na nas poobrażają!” Potem, gdy zdyszani i zmoczeni, zostawiając na zielonym linoleum wilgotne ślady sandałków, wbiegaliśmy do kuchni, wycierała nam głowy ręcznikiem i mówiła do Adama: „Jesteś mokry jak mysz. Łazisz po deszczu. Po co ci to wszystko?” Ale Adam zacinał się w sobie i nie odpowiadał nawet ruchem palca.
Читать дальше