– A cóż tak raptem zacichli, a? – zapytał, wypluwając pianę. – Cisza jak po śmierci organisty…
Wanda wysunęła się z grupy widzów i położyła dwie pomarańcze obok gromnicy. Kaźmierz zerknął na nie, obojętnie, jak ktoś, kogo już nie cieszą rozkosze tego świata.
– A na cóż grosz wyrzucać? Mnie już tylko dołek potrzebny, półtora na metr – teraz pobekiwał owczym głosem, bo palce Witii uniosły koniec nosa do góry, by zgolić zarost nad górną wargą. – Mama nasza, świeć Panie nad jej duszą, była tu jako pierwsza swojaczka pochowana. Nie będzie się jej teraz przy synku ckniło…
Marynia odwróciła się plecami do łoża, żeby nie na oczach męża zrobić mały znak krzyża na piersiach. Przypomniało jej się, jak babcia Leonia zapowiedziała godzinę swojej śmierci i jak wezwawszy Kaźmierza, wydała mu trzy polecenia: że klaczkę ma oźrebić, Witię bogato ożenić i jej grób posypać tą ziemią z woreczka, co ją sama z Krużewników przywiozła. Dopiero jak jej to Kaźmierz obiecał, uznała, że może spokojnie odejść. I teraz jakby powtarzała się tamta scena, tyle że nie ma tego, kto by obiecał spełnić ostatnią wolę umierającego. W tej chwili w drugiej izbie zgrzytnęły sprężyny poniemieckiego jeszcze zegara, który wybił cztery razy.
– Na każdego przychodzi jego godzina – wymamrotał Kaźmierz poprzez pianę, którą po raz drugi Witia rozkładał pędzlem na twarzy. – Partię mógł ja przechytrzyć, ale śmierci nie…
– Co też ojciec – Paweł podrzucił w górę kluczyki od fiacika. – Zaraz pojadę po najlepszego lekarza…
– A po jaką zarazę?! – Kaźmierz spojrzał nieprzychylnie na młodszego syna, jakby nie mógł się nadziwić jego głupocie. – Ja sam wiem, co u mnie za choroba i jakie na nią lekarstwo, co by mnie do zdrowotności przywiodło…
Ile razy miał im dawać do zrozumienia, że w ich rękach jest jego życie? Zawsze powtarzał, że albo jest rodzina, albo tałałajstwo. I oto cała rodzina stoi przy jego łożu, głucha na jego słowa, jakby on mówił jakimś obcym językiem. Nagle wyrwał się Kargul i triumfalnym basem ogłosił, że znalazł wyjście:
– Można do gazety ogłoszenie dać, że oddasz ziemię za dożywocie.
Pawlaka jakby ukłuła od spodu jakaś sprężyna: poderwał się z poduszki, aż Witia lekko go drasnął brzytwą. Kaźmierz wbił wzrok w Kargula, jakby go chciał przyszpilić do ściany, a jego ręce odruchowo szukały na pierzynie rękojeści sierpa.
– Taż mnie on jakby sagan waru na łeb wylał! – sapnął, prychając pianą. – Ot, pomorek, radzak się znalazł! Dla cudzych żem ręce po łokcie sobie urobił!? Ty, Kargul, lepiej se w portkach mieszaj, jak w mojej rodzinie…
– A cóż tak raptem naburdasił sia? – łagodził Kargul, zaskoczony impetem Pawlaka. – Młode ze wsi poszli, to my starzy z ręką pod kościół mamy iść?
Może by Kaźmierz jeszcze ostrzejszym słowem go potraktował, gdyby nie to, że usta zatkał ręcznik, którym Witia zbierał resztki piany po goleniu. W tej chwili za oknem rozległ się cieniutki, srebrzysty dzwoneczek. Kaźmierz czujnie zerknął przez muślin. Za oknem mignął tylko czarny cień.
– Ki czort? – wyszeptał, kiedy w otwartych drzwiach ukazał się biret księdza Durdełły. Za nim wkroczył chłopiec w komeżce i Ania z fryzurą „afro”. Na twarzy Kaźmierza pojawił się wyraz popłochu.
Wcisnął się głębiej w poduszkę, przyciągając rękoma pierzynę pod brodę, jakby chciał się ukryć przed księdzem niczym mysz przed kotem.
– A ksiądz do kogo?
– Do potrzebujących…
– A na cóż było fatygować duchowną osobę?
– Wyspowiadać się pora, synu…
– Aj, Bożeńciu, taż kiedy całkiem nie pora, proszę księdza – przekonywał śpiewnie Pawlak, zerkając niepewnie na Marynię, która zapaliła właśnie stojącą na stoliku nocnym gromnicę. – Najsampierw, że w moich latach zapomniał człek, co to grzech, a potem, że… że czosnek ja dla zdrowotności jadłszy i silnie śmierdzę. Widząc, że ksiądz przysiada na łóżku, zasłonił usta dłonią. – Nie śmiałbym księdzu dobrodziejowi nachuchać…
Ksiądz Durdełło nic Pawlakowi nie odpowiedział, za to wymownym spojrzeniem dał wszystkim obecnym do zrozumienia, że to, co teraz nastąpi, jest sprawą tylko między umierającym Pawlakiem a Panem Bogiem, którego on, proboszcz tutejszej parafii, jest tylko pośrednikiem. Kaźmierz w popłochu patrzył, jak cała rodzina znika za drzwiami. Został tylko on, spocony ksiądz Durdełło, natrętne muchy i płomień gromnicy.
Ksiądz proboszcz czuł się jak szeryf, który wreszcie ma na muszce latami wymykającego się sprawiedliwości przestępcę.
– Grzeszyć – grzeszysz, Pawlak – powiedział nie bez satysfakcji, zdejmując biret i przecierając mokre czoło chustką.
– Jaki tam ze mnie grzesznik? Konia ja nie biję, żony nie całuję.
Ja człek rzetelny. Jedyny mój grzech, że ja bezlitośnie przeciwny socjalizmowi był…
– To ci z góry jest wybaczone – ksiądz Durdełło położył dłoń na ręce Pawlaka, dając tym gestem do zrozumienia, że w tym uczuciu do ustroju nie jest osamotniony. – Ale gorzej, że w kościele cię nie widzę.
– Nie chodzę, żeby grzechu uniknąć – z głębokim wewnętrznym przekonaniem wyjaśnił Kaźmierz przyczyny swej długotrwałej absencji. – Przez te dzisiejsze krótkie mode. Jak nie daj Boże panienka przede mną, wiernym, uklęknie, chcąc nie chcąc bezlitośnie zgrzeszę.
– Jaki przykład dajesz, Pawlak, swoim dzieciom, swoim wnukom? – ksiądz widać postanowił przed ostatnim namaszczeniem wyprać do czysta duszę Pawlaka. Na wspomnienie wnuczki Kaźmierz jakby się ożywił: Podparł się na łokciu i przybliżywszy usta do nachylonego ku niemu księżowskiego ucha wyszeptał konfidencjonalnie, jakby zdecydował się wyjawić jakąś mroczną tajemnicę swego życia:
– Mam ja ostatnie życzenie do księdza proboszcza…
– Słucham cię, synu.
– Ania, wnuczka moja, zdawać do szkół wybiera sia. Mam ja prośbę do duchownej osoby, żeb' ksiądz na jej intencję przed dużym ołtarzem świece zapalił – Kaźmierz zaczął gmerać ręką pod poduszką, wydobył spod niej pękaty portfel i wysupławszy z niego plik banknotów, wciskał je teraz w spoconą dłoń księdza. – Spraw, dobry Panie Boże, żeb' noga jej bezlitośnie poślizgnęła sia i żeb'
ona na wieś wróciła…
Ksiądz Durdełło patrzył teraz na umierającego jak na diabła: wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego, że jego parafianin w swym ostatnim życzeniu będzie jego, proboszcza, namawiał do grzechu. Powolnym ruchem zdjął z szyi fioletową stułę.
– Własnej wnuczce źle życzysz, Pawlak? Może by dziewczyna karierę zrobiła…
– Awo! Kariera rzecz ruchoma, a ziemia była, jest i będzie. I dam ja każdy grosz na mszę, żeb' jej pan Bóg rozum na egzaminie poplątał!
Ksiądz Durdełło pochylił się nad gromnicą i jednym dmuchnięciem zgasił jej złoty płomień.
– Widzę, że nie czas jeszcze do ciebie z olejami, synu…
Ręka Kaźmierza, ściskająca banknoty przeznaczone na przekupienie Pana Boga, zawisła w powietrzu.
Kiedy stojąca przy oknie Aniela Kargulowa zobaczyła przez muślin firanek, że nagle zgasła gromnica, przeżegnała się szeroko.
– Zły znak – wyszeptała do Maryni, a ta zakryła twarz rękoma. W dodatku ksiądz Durdełło, który ukazał się na ganku, popatrzył z głębokim współczuciem na Anię i powiedział z westchnieniem:
– Biedne dziecko.
– To już z nim tak źle?
– Pośpieszyliśmy się – ksiądz zwijając stułę popatrzył na zdobiący dach czerwonego „fiacika” żałobny wieniec – I państwo, i ja.
Читать дальше