– Żeb' wasza noga więcej na naszym nie postała – zagrzmiał, gdy przybił poprzeczkę do świeżo wkopanego słupka.
– A wasza na naszym – odszczeknął natychmiast Pawlak, waląc obuchem siekierki w wystający łeb gwoździa.
– Takem poprzysiągł tatowi i tak będzie po wieki wieków!
– Amen – dołożyła od siebie babcia Leonia.
Kiedy jest suknia ślubna, znajdzie się i panna młoda. Zapamiętał widać Witia to powiedzenie babci Leonii, bo kiedy natrafił w szafie obejścia rzeźnika Petera Fliessa na białą suknię ślubną, połyskującą atłasem – od razu pomyślał o Jadźce. Do wielkiego budynku, na którym widniał napis „Peter Fliess – Fleischerei”, trafił na polecenie ojca: miał znaleźć na wsi jakąś kołyskę dla swego przyszłego brata lub siostry, bo Marynia lada moment mogła się rozsypać. Ale Witia nigdzie kołyski nie napotkał; nie znalazł też w opuszczonych przez Niemców obejściach żadnego dziecięcego wózka. Widocznie wszystko, co miało koła, posłużyło dawnym mieszkańcom wsi jako środek transportu w ich wędrówce na zachód. W obejściu rzeźnika znalazł w pustym chlewie motocykl Zundapp, ale bez opon, a w rozbitej przez szabrowników szafie z lustrem tę białą suknię. Schował ją do tekturowej walizki, która leżała pod schodami. Podrzucił tę walizkę wieczorem do obory Karguli. Wiedział, że Jadźka przyjdzie tam doić dwie pozostałe przy życiu krowy. Obserwował przez okno, jak w jednej ręce niesie skopek z mlekiem, a w drugiej tekturową walizkę. Tego wieczora przez otwarte okna pokoju Jadźki dały się słyszeć słodkie jak lipcowy miód tony walca angielskiego. Pierwszy raz w życiu Witia słyszał taką rozkołysaną muzykę. Podkradł się pod okno. Orkiestra nagle umilkła. Coś zaczęło skrzypieć. Ostrożnie wysunął głowę nad parapet i zobaczył, jak Jadźka w białej ślubnej sukni nakręca patefon. Zgrzytnęła igła, znów popłynęły tony walca, cienki tenor coś śpiewał po niemiecku, a Jadźka z rozłożonymi rękoma wirowała po pokoju. Wydawało mu się, że za chwilę uniesie się nad podłogą, wzbije w powietrze i niczym biała gołębica uleci w niebo. Stał zapatrzony i nie widział, jak zza rogu wysuwa się brat Jadźki z cebrzykiem pomyj. Zaszedł Witię od tyłu i w chwili, gdy ten w swej wyobraźni trzymał w tym walcu Jadźkę w ramionach – Tadzio chlusnął na niego pomyjami, garnirując jego włosy resztką marchwi i nitkami makaronu. Takim go właśnie ujrzała przez okno Jadźka, wyrwana z kołowrotu somnabulicznego tańca krzykiem Tadzia: „Podglądać to możesz swoją babkę!” Rzucił się Witia łapać małego Kargula, ale za rogiem domu natknął się na dużego. Władysław Kargul stał wsparty na widłach. Jego spojrzenie nie pozostawiało złudzeń, że wykona to, co teraz Witii przyobiecał.
– Ty koniosraju jeden – zadudnił basem, unosząc widły i bodąc nimi powietrze przed twarzą chłopca.
– Jak ty jeszcze raz spojrzysz na moją córkę, to ja ciebie tak na widłach do góry podrzucę, że zdechniesz z głodu w powietrzu! Trzasnęło okno od pokoju Jadźki. Umilkł patefon. Zapadła cisza, w której jak głos trąb, oznajmujących Sąd Ostateczny, rozległ się bas Kargula.
– Jak kto od Pawlaków na mój grunt przejdzie, tak on może sobie grób kopać!
– A cóż jego ukąsiło? – dziwił się Pawlak, słysząc te zapowiedzi. Do domu wpadł zdyszany Witia.
– Może ty tam nogę u nich postawił? Patrzył czujnie na syna, ale ten wzruszył tylko ramionami: a cóż on by miał do roboty po stronie tych Judaszy?
– A skąd on taki mokry? – Pawlak przyglądał się podejrzliwie włosom i koszuli syna.
– Bom kobyłę naszą poił i prychnęła na mnie.
– Ot, ciekawość, odkąd to kobyła makaronem karmiona – dziwił się szczerze Pawlak, zgarniając z włosów syna resztki makaronu. W tej samej chwili, po drugiej stronie płotu, karcił Kargul Jadźkę na oczach całej rodziny.
– Ot, wyczupirzyła sia, w cudactwa przebrawszy, jakieś durackie tańce przy niemieckiej muzyce wyczynia. A może ty chcesz tego chabazia, Witię, na pokuszenie wodzić? Ty sobie raz na zawsze zakonotuj, że ani my nigdy na ich stronę płota nie przejdziemy, ani ich noga tu postać nie ma prawa! Kazał Jadźce suknię zdjąć i już zamierzał ją porwać na strzępy, kiedy Aniela wyrwała mu ją w ostatniej chwili z rąk.
– Władyś, taż przecie przyjdzie kiedyś czas, żeb' zamiast pogrzebów wesele urządzać.
– Dla mnie,stypa u Pawlaków by starczyła za największe wesele.
Ogień to żywioł, który niesie zniszczenie. Ale może też być ocaleniem. Stojące na polu wyschłe zboże nie dawało Pawlakowi spokoju. Jak przygotować pole do jesiennej orki, kiedy ono faszerowane minami jak dobra kasza słoniną? Stał za stodołą jak wtedy, gdy wypatrzył „Mućkę” w szkodzie. Stał i patrzył w coraz bardziej bielejący w słońcu bezmiar suchego oceanu. Przy nim stał Witia, ale w przeciwieństwie do ojca, bardziej niż obrazem marnotrawstwa był przejęty widokiem Jadźki, która w sadku za stodołą Kargula uganiała się za zdziczałymi świniami. Pohukując jak sowa, starała się je zapędzić do chlewika. Jej mocne łydki łyskały spod spódnicy i to bardziej przyciągało uwagę chłopca niż łany zboża.
– Ot, pomorek. Ta cóż nam robić? – głośno zastanawiał się Kaźmierz. Nie uzyskawszy żadnej od syna rady, spojrzał w jego stronę i aż zdrętwiał: chłopak stał zapatrzony na stronę sąsiadów i Kaźmierz nie miał żadnej wątpliwości, że nie kluczącym między drzewami poniemieckim świniom przygląda się z taką ciekawością. Dał mu kuksańca w bok.
– A ty gdzie oczy gubisz? Co ciebie ta durna bździągwa obchodzi, a? – popchnął syna w stronę gnojownika, leżącego na skraju pola.
– Czas ziemię ruszyć, ale jak, kiedy ona minami nadziana? Przez ten perz, susz i kąkol rozmaity chleba na przyszły rok nie będzie. Ot, dziczeje ziemia bez ludzi…
– A przez ziemię ludzie – bąknął pod nosem Witia, któremu nowa wojna z Kargulami utrudniła kontakty z dziewczyną.
– Ty mnie nie dziwacz! – ostro zareagował Kaźmierz, dopatrując się w tej uwadze defetystycznych nastrojów.
– To miał ja może Kargulowej skacinie dać pozwoleństwo, żeb' mi w szkodę lazła? – Przez to krowa padła.
– I Bogu dzięki – bez wahania odparł Kaźmierz i nagle coś mu w głowie zaświtało, bo cały aż się rozjaśnił.
– Aj, Bożeńciu, w tym cała bezlitosna sprawiedliwość, że Kargul krowę stracił, a ja rozum zyskał! – Zauważył zdziwione spojrzenie syna.
– A cóż jemu oczy dęba stanęli jak u czerepachy? Ano, dawaj baniak z benzyną! I zapałki od babci weź!! Czekając, aż Witia wykona polecenie, oceniał wzrokiem pole akcji: na prawo, na skraju Kargulowego sadku, była sadzawka. Po zarośniętej rzęsą wodzie pływały w pudle szafy młodsze dzieci Kargula. Niech się taplają razem z gęśmi, tam ogień nie dojdzie. Bo właśnie żywym ogniem postanowił Pawlak oczyścić swoje pole z min i niewypałów. Witia polał benzyną skraj zagonu. Wystarczyło dotknąć zapałką, a ogień buchnął z głośnym westchnieniem i wpełzł między suche zboże, liżąc je płomieniami. Kaźmierz z synem schowali się za murem cementowego gnojownika. Wyglądając zza niego, oczekiwali obaj efektów tego zbawiennego pomysłu: ogień za nich oczyści ziemię z prochu, przygotuje ją do pługa… Ogień rozszerzał się, drgało rozgrzane powietrze. Rozległ się pierwszy wybuch. Kaźmierz aż zachichotał i zatarł ręce, rad, że wszystko idzie po jego myśli. Drugi wybuch wyrzucił ziemię. Czuli jej drżenie pod podeszwami. Słysząc wybuchy, dzieci Kargula wyskoczyły z szafy w samym środku sadzawki. Omal się nie potopiły, uciekając w stronę stodoły z przeraźliwym krzykiem: „Niemce, Niemce!” Zachichotał Kaźmierz i trącił syna łokciem. Obaj mieli uciechę z tej głupoty Kargulowego plemienia. Wyjrzał Witia zza gnojownika, ale nowy potężny wybuch tuż przy skraju ich pola nieomal zdmuchnął jego głowę. Przysiadł za osłoną. Posypały się na nich grudy ziemi. Kaźmierz aż skurczył się w oczekiwaniu na kolejny wybuch. Witia na wszelki wypadek włożył na głowę niemiecki hełm, którego babcia Leonia używała do pojenia kur. Ostrożnie wyjrzał zza zasłony. Ogień szedł jak tyraliera przez całe pole, co chwila powodując kolejną eksplozję, która wprawiała ziemię w drżenie. Tymczasem mokry Tadzio z Hanią wpadli do stodoły, gdzie ich ojciec rżnął właśnie sieczkę.
Читать дальше