– Very nice – przenosi wzrok z murowanego domu na budynki obejścia.
– Stodół murowany… I stajnia.
– Pochyla się nad Anią, jakby dla niej była przeznaczona ta konkluzja: – Ale u tata powietrze inaczej pachniało.
– Awo, wymyślił – Kaźmierz niecierpliwie wzrusza ramionami.
– Można odkryć gnojownik i będzie jak u tata.
– Gorąco dziś – Jaśko przenosi się z Anią w cień ganku.
– Słońce to samo jak u tata. Kaźmierz niespokojnie patrzy przez płot w stronę domu Karguli. Nie daj Bóg, żeby swoim przedwczesnym pojawieniem zniweczyli całą jego misterną koncepcję obłaskawienia Johna Pawlaka z sytuacją, która na razie była dla tamtego równie nie do przyjęcia, jak fakt, że te poniemieckie ziemie miałby uważać za swoje. Jaśko rozgląda się naokoło. Zapewne w swojej wyobraźni dokonuje porównania tego, co widzi, z tym, co zapamiętał z Krużewników. Nagle jego wzrok zatrzymuje się na ścianie stodoły. Pod okapem wisi na gwoździu stary sierp. Jego ostrze od wieloletniego ostrzenia osełką jest tak już cieniutkie jak anielski włos, którym przyozdabia się choinkę na Boże Narodzenie.
– Poznaje? – pyta Kaźmierz z nadzieją.
– Sierp – mówi Jaśko.
– Taki sam jak u tata.
– Ten sam – z naciskiem podkreśla Kaźmierz.
– Tylko to zostało.
– A żarna masz?
– Taż żarna to bezlitosny przeżytek.
– W Chicago w muzeum można zobaczyć.
– Życie to nie muzeum.
– To coś ty jeszcze, Kaźmierz, z Kruszewników przywiózł? – Z Krużewników – poprawia Kaźmierz wymowę brata.
– Tylem wziął, co się w jeden wagon pomieściło: konia, matkę, Marynię, co w brzuchu wiozła tego oto tu następcę – gestem głowy wskazuje Pawełka – trzy worki sucharów, Witię, święty obraz, coś ty przed nim przysięgę składał, ten sierp, a także samo bezlitosne zdumienie, że Pan Bóg pozwolił tym, co nas od Hitlera wyzwolili, wyzwolić nas od naszej ziemi. Bo tylem ja jej tylko wziął, ile się w worku zmieściło, żeb' było czym w razie co grób posypać.
– A trąby ty nie wziął?
– Jakiej trąby? – pyta Pawełek, przysłuchujący się z boku tej rozmowie.
– Bas „B”, co trzydzieści dwa dolary kosztował – mówi John, a Kaźmierz kiwa potakująco głową: takiej trąby nie miała żadna orkiestra strażacka w całej gminie. Bas ufundował John, żeby o nim w Krużewnikach nie zapomniano. Kiedy otrzymał w Detroit list od Kaźmierza, że ksiądz Paralata tworzy straż pożarną, a przy tej straży ma być orkiestra – John wysłał na ręce księdza odpowiednią sumkę, żeby ten kupił instrument. Postawił tylko jeden warunek: ksiądz miał ogłosić wszystkim z ambony, że Jan Pawlak z Ameryki ufundował nie tylko świeczniki do kościoła, ale i dla straży ogniowej bas „B”. Ten dar serca stał się przyczyną dalszych zatargów z rodziną Karguli. W pół roku po zakupie trąby zmarło się Wojciechowi Kargulowi. Ponieważ Kargul zawsze w Boże Ciało nosił za księdzem feretron – ksiądz Paralata postanowił w rewanżu odprowadzić zmarłego na miejsce wiecznego spoczynku przy dźwiękach strażackiej orkiestry. Pogrzeb dotarł do mostku na strumieniu, kiedy drogę zastawił Kacper Pawlak. Rozłożył ramiona przed kroczącym z krzyżem kościelnym: „Nie będzie mi ten Herod Kargul wkraczał do królestwa niebieskiego przy trąbie, co ją mój Jaśko ufundował!”. Ksiądz Paralata usiłował powstrzymać starego Pawlaka, przemówić do jego chrześcijańskiego sumienia, ale ten rozepchnął orkiestrę, dopadł kulawego Denderysa, co szedł na końcu, owinięty potężnym basem „B”, mimo oporu wyrwał mu trąbę i uniósł ją w ramionach do swojej chałupy. Od tej pory Kacper miał napięte stosunki z księdzem, – a poprzez niego z samym Panem Bogiem: kiedy z ambony padały słowa o tych, co krzyżem się żegnają, a wybaczenia w sercu nie mają – wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. Zaniósł kiedyś trąbę Kacper na plebanię, ale ksiądz mu ją odesłał przez kościelnego. I tak wisiała trąba na ścianie chaty Pawlaków, aż kotka zaniosła tam jakieś szmaty i w jej tubie powiła kocięta. Kiedy John w 39 w sierpniu otrzymał list opisujący koleje basa „B” – odpisał Kaźmierzowi, że „tato był w prawie tak postąpić, bo ja tu nie po to jem czarny chleb, żeby Kargulowi orkiestry grały”. Ale ten list nigdy do Krużewników nie dotarł.
– Dlaczego ty nie wziął trąby ze sobą? – pyta teraz John.
– Bo się ruskim za bardzo spodobała – wyjaśnia Kaźmierz. Jak w październiku 39 wybory urządzali, to ktoś im doniósł, że u mnie wisi nowiuteńka trąba.
– Jak mogli zabrać, kiedy to prywatna własność była? – dziwi się John.
– Aj, Jaśku, ty gadasz jak dzieciuk. Taż ja im gadał, że to moje, a oni na to: „Nie chcesz, żeb' naród wesoły szedł do wyborów? Znaczy, że ty „przeciw ludowi pracującemu miast i wsi jesteś!” A kto był przeciw, ten pierwszy na białe niedźwiedzie jechał. No i musiał ja z radością te trąbe sowieckiej władzy ofiarować. Tylko kto im o tej trąbie powiedział?
– Pewnie te Kargule zemścić się chcieli – John nie ma wątpliwości, że podłość tego rodu mogła go pchnąć nawet do kolaboracji z bolszewikami.
– A co się z tymi Herodami stało? Kaźmierz nie ma wątpliwości, że „Herody” to Kargule. Wymienia spojrzenie z Marynią: co na to odpowiedzieć? Jeszcze grunt nie jest dostatecznie przygotowany, by rzucić weń ziarno wybaczenia. Mówi więc pospiesznie, połykając słowa, że „Kargule transportem pojechali”. Widać Jaśko zrozumiał z tego, że ten transport wywiózł Karguli gdzieś na Syberię czy do Kazachstanu, bo przyjął to jak dobrą nowinę.
– Choć w tym nam Stalin poszedł na rękę – mówi to do maleńkiej Ani, jakby udzielał jej lekcji historii.
– A jak teraz twoje sąsiady? Patrzy John wokoło, a Kaźmierz czuje, jak po kręgosłupie spływa mu strużka potu.
– Ano, sąsiadów mam tyle, co świat ma stron – celuje paluchem w czerwony dach domu po drugiej stronie drogi.
– Ten tu fornalem był pod Poznaniem…
– Porządny, choć nie zza Buga – dopowiada spiesznie Marynia.
– Tamten dym z komina widzi? – Kaźmierz popycha lekko brata ku bramie.
– Tam żyje człowiek, co tędy z armii od Andersa wracał i jak przespał jedną nockę u wdowy po wywiezionym na Syberię leśniczym, tak oni do dziś jedną pierzyną przykrywają sia… Przekazując te informacje, Kaźmierz cały czas śledzi czujnie wzrokiem, czy ktoś aby nie wyjdzie przedwcześnie na sąsiednie podwórze. Ale tam za płotem jakby pomór jakiś przeszedł: ani człowieka, ani kury na podwórzu, nawet pies nie zaszczeka. Może właśnie ta martwa cisza zwraca uwagę Jaśka, bo patrząc na wymarłe podwórze, brodą wskazuje dom Kargula.
– A ten tu? Kaźmierz nerwowo przestępuje z nogi na nogę, przełyka ślinę i patrzy na brata, jakby on był sędzią, a Kaźmierz oskarżonym.
– My tu w Rudnikach byli pierwsi, ale on jeszcze przed nami. Nasze życie złączone, jakby nas jedna matka rodziła.
– Znaczy, że to good man… Dobry człowiek – upewnia się Jaśko, huśtając w ramionach przysypiającą w słońcu wnuczkę brata.
– Samo-swój – Kaźmierz mówi to z wyraźnym naciskiem i dodaje uroczyście: – Od niego się tu Polska zaczęła.
– Polska? – Jaśko patrzy przez płot i nagle zdziwiony dostrzega w prześwitującym między domem a stodołą sadku przykryte białymi obrusami stoły. Stoją pod jabłonkami, których obciążone zielonymi jabłkami gałęzie chylą się ku ustawionym tam półmiskom, karafkom i kieliszkom.
– A co on tam naszykował? Wesele może mają?
– Ano, chrzciny nie gorzej jak wesele trza pokropić. Dla niego to także samo bezlitośnie radosna okazja jak dla mnie, że ty nam tu objawił sia…
Читать дальше